Ahhh, opowiem wam o najlepszym, u mnie to był Marcin. To było złote dziecko lat 90-tych. Zawsze uśmiechnięty, sam nie miał za wiele, a zawsze się dzielił. Mógł kiwać, ale pozwalał wykazywać się innym i dużo podawał. W klubie grał na ataku, ale na podwórku schodził szlachecko do obrony. Zawsze pierwszy zgłaszał się na bramkę jak nie było ochotników. Był po prostu najlepszy. Pozdrawiam, Marcin.
U nas był Piotrek, też grał w klubie. Był taki dojrzały, każdy czuł się zaopiekowany w jego drużynie. Kiedy inni jebali cię za puszczenie szmaty jak się stało na bramie, on poklepał po plecach i leciał od bramki do bramki. Pierwszy miał korki adidasa, te takie klasyki czarne z białymi paskami.
Podstawówka nr 28 w katowicach. Lata 90-te. Z klasą B i D, to przeważnie wygrywaliśmy. Ale klasa C to była totalna epopeja porażek, dramat beznadziejnej walki, himalaje włożonego wysiłku. Mieli mega pakę. Czyżyk na bramce (szczęście mieli on tylko zawsze bronił) bez różnicy czy asfalt, żwir, deszcz czy błoto rzucał się zawsze i wszędzie. Obrona to wiadomo zero, ale ten atak. Dziku, Pacyfa, Mierniol, Krakowiak.... kozaki. My to nawet przegrywaliśmy z nimi brakiem fajnych ksywek... Kuba, Zbychu, Marek, Nowy, tylko Spider trochę nadrabiał, ale no ludzie kochani z czym do ludzi. Wygrywali czasem ze starszą klasą, a tam grał gość o ksywie Maradona, więc wszystko w temacie. Walczyliśmy dzielnie przez 8 lat. Wyniki 15:2, czy 20:5 były właściwie normalne. Oni często przy 12:0 potrafili się mocno kłócić... czemu k..wa nie podajesz sam przecież byłem. Nasze boisko asfaltowe miało mały feler. Jak lali asfalt, to chyba dostało się powietrze i jak zaschło, to zostało sporo takich wystających bąbli. Można było nieźle się wywalić No to zostawały 2 boiska przy technikach, ale tam wiadomo rządzili starsi. Był jeszcze trawiasty stary Kolejarz, ale tam było trochę dalej (polecam Tetryków w drodze, piękny remont boiska, gra tam Rozwój Katowice i z młodymi wychowankami robią fajną pracę) I raz na boisku technikum poligraficznego pewnego dnia wydarzył się podwójny cud. Nikt nas nie wygonił, zagraliśmy i wygraliśmy z klasą C. Jakoś 1 czy 2 bramkami (nawet raz trafiłem). Do dzisiaj jak to wspominam, to czuję się superbohaterem. Pewnie nikt tego nie pamięta, ale dla mnie to jeden z większych sukcesów. Jak dla tego drugiego z reprezentacji, co to strzelił Niemcom w słynnym meczu Sebatiana Mili. No i pewnego dnia zagraliśmy ostatni raz i już nigdy nie wyszliśmy razem na boisko.....
Aż mi się przypomniała traumatyczna historia z dzieciństwa. Byłem najmłodszy pod blokiem i biegałem sobie jako "sędzia" na boisku, początek XXI wieku. Pomyślałem, ha! Przecież w domu mam kartki, te takie kwadraciki wydzierane z kleju, żółte i czerwone... Genialne, pójdę po nie do domu. Koledzy zaaprobowali ten pomysł, poszedłem do domu po kartki, wyobrażając sobie jak niczym Pierluigi Colina wprowadzam niezbędny dla gry ład, porządek i... Mama mnie nie wypuściła już.:((
Przez cały odcinek latały w głowie migawki z super spotkań podwórkowych, starzy kumple, wybitne akcje. I człowiek tak siedzi i myśli, że już nie ma kontaktu z tymi ludźmi, do kariery sportowej niesamowicie daleko. Wrócić tam na jeden dzień, pokłócić się czy była bramka, krzyknąć do mamy "zaraz bede" gdy woła już do domu. Marzenie
Właśnie zdałem sobie sprawę, że mam kontakt z 1 ziomalem z którym grało się w gałe te 15-20 lat temu. Masakra, szkoda. Marzenie spędzić z nimi wszystkimi ten jeden dzień na boisku.
Btw czy też graliście tak, że jeśli piłka była w powietrzu to liczyło się "odbicia" bez dotknięcia ziemi przez piłkę i do finałowych punktów za "gola, gola od słupka, gola od poprzeczki itd" dopisywało się 5pkt, za każdą "żonglerkę" w powietrzu?
My trochę inaczej :) Gol za 10, piętą 30, wolej 50, główką 100, od słupka 200, od poprzeczki 300 i z przewrotki 500. Od 100 trzeba odpisywać strzelając gola, wcześniej się zmazywało. Od 900 nie można było odpisać.
Podczas słuchania przypomniała mi się historia szkolna związana z piłką. Jestem z małej miejscowości z której szkoła nigdy nie pojechała na powiatowe zawody w piłkę bo zawsze przegrywaliśmy z miejscowością w której był lokalny klub a chłopaki z podstawówki byli tam juniorami. I to nie tak że wcześniej w mojej szkole nie było wybitnych piłkarzy, byli ale zawsze przegrywali z tamtą szkołą. Przyszły zawody a bardziej mecz gminny, który decydował kto pojedzie na powiatowe rozgrywki. Moja szkoła wystawiała zespół złożony z pięciu chłopaków z mojej 5 klasy i czterech z 4 klasy (graliśmy po 5+bramkarz) Stanęliśmy na przeciwko 6 klasistów. Ja byłem bramkarzem bo ojciec jest wielkim fanem Manchesteru United i Realu i się za małego naoglądałem Casillasa i Van Der Saara (jestem rocznik 2001). Naprawdę lubiłem grać na bramce plus nienawidziłem biegać. Tak się przed tym meczem z chłopakami nakręciliśmy że wszyscy graliśmy co najmniej jak wielki Milan. Wszyscy zaangażowanie na 1000% ale piłka nie chciała wpaść do bramki. Pamiętam że zaliczyłem wtedy jakiś kosmiczny mecz i broniłem wszystko. Ale mieliśmy pod górkę bo sędzią był trener przeciwników i nas kręcił niesamowicie. Wyczarował 2 karne z kapelusza, ale jakimś cudem oba obroniłem. Wyrzucił z boiska mojego najlepszego kumpla, po tym jak przeciwnik zameldował mi się w kolano (nie było nawet żółtej kartki XDD) a mój przyjaciel powiedział co uważa o jego sędziowaniu (nazwał go kurwą jebaną sprzedajną xDD). Aż w końcu wydarzył się cud. Nasz obrońca zajebał zza połowy taką bombę, piłka odbiła się od słupka i wpadła do siatki. Dojechaliśmy 3 minuty do końca meczu i stało się. Wygraliśmy 1:0. Pierwszy raz w historii pokonaliśmy odwiecznych wrogów i pojechaliśmy na powiatowe zawody. Pół szkoły wbiegło na boisko, ściskali nas, podrzucali, nauczyciele podawali rękę i gratulowali. Najładniejsza dziewczyna w szkole oznaczyła nas w poście na Facebooku (dziś robim karierę jako modelka a ten post dalej wisi na jej Facebooku).Byliśmy Królami Życia. Do dzisiaj nasze nazwiska wiszą w gablocie "Z nich jesteśmy dumni". Jeden z najlepszych dni mojego życia i dzień w którym zakochałem się w piłce nożnej. Finał tej historii jest taki że pojechaliśmy dwa tygodnie później na powiatowe zawody, dostaliśmy w pizde 0:7 i odpadliśmy, po pierwszym meczu.
nie było mnie na lajwie, ale 2 szybkie historyjki-wspomnienia: 1. na podwórku grało się na trzepak na piachu, no i potem na wuefie na szkolnym człowiek się zapomniał i zrobił przewrotkę na betonie z pięknym wyrżnięciem łbem, karetką i szyciem (plama przypominała o tej pięknej zagrywce aż do wymiany nawierzchni naście lat później); 2. w wakacje na osiedlu nie dało się grać w nogę, bo do swojej babci przyjeżdżał wnuczek z reichu... ze szkółki Bayernu... także przez 2 miesiące graliśmy wtedy w kosza. ;P
Wjechała nostalgia mocno, całe osiedle za Legią, tylko ja i inny kolega za Wisłą, ale codziennie całe dnie na boisku, ta sama podstawówka, razem sksy, więc nie było kompletnie złej krwi, raczej szydera jak któremuś z klubów nie poszło. Czasy jakiejś takiej normalności.
Te opowieści przypomniały mi historię z podstawówki. Mieliśmy zastępstwo z panią ze świetlicy i poszliśmy grac w piłkę na boisko. Wiecie, szkolne boisko na wsi, dobra nawierzchnia, solidny, twardy beton, bez dziur. Ja na bramce. Kolega oddaje klasyczny strzał z całej pety. Obroniłem, ale złapałem się za rekę, bo mnie bardzo zabolało. Pani oceniła sprawę wnikliwie i z dużym znawstwem i orzekła "e tam, możesz grać". Dokończyłem mecz i nawet gola nie wpuściłem. Potem na przerwie kolega przez przypadek usiadł mi na ręce i sprawa już potoczyła się szybko - lekarz, rentgen, diagnoza, gips. Gdy pani ze świetlicy dowiedziała się, że mam złamaną rekę powiedziała "o, to ciekawe". Wtedy nie wydawało mi się ciekawe, ale skoro pisze o tym wszystkim po tylu latach, to może coś w tym jednak było.
W gimnazjum skręciłem kolano bardzo ciężko, było większe od uda. Błagałem o pogotowie a dyrektorka kazała mi iść 1,5 km z buta do ośrodka zdrowia, nie pozwalając moim ziomkom zwolnić się z lekcji żeby mi pomogli 😅 i wlokłem nogę za sobą, a 100 m przede mną woźna wkurwiona że za wolno idę 😂
Głębokie lata "90, moja podstawówka, 1 czerwca - dzień sportu. Szczyt wyżu demograficznego, duże miasto, klas nasrane jak hindusów w Gangesie, po 36 uczniów, połowa typów. Stary stary system - 8 klas, jakie tam gimnazja. Dla klas 4-8 turniej piłkarski od samego rana do wieczora, czyli do 14:30. Graliśmy 5 na 5, ja byłem drugi do wejścia po takim Przemku. Moja robota była prosta, wchodziłem jako "Jugol" - miałem po prostu wypierdalać piłki do "Miśka" z przodu i łamać kręgosłupy moralne drużynom przeciwnym. Warto nadmienić, że byliśmy wtedy w klasie szóstej. Jechaliśmy równo, ze starszymi, z młodszymi, doszliśmy do finału. Tak się złożyło, że w finale graliśmy z naszymi największymi wrogami - klasą równoległą, 6D. Rywalizowaliśmy dosłownie we wszystkim. "Misiek", kapitan, trener i jedyny, który umiał przekopać całe boisko stwierdził, że trzeba trochę bardziej technicznych graczy niż ja na ten mecz, bo go kurwa trzeba wygrać za wszelką cenę. Pierwsza połowa 0:0, druga połowa 0:0, dogrywka 0:0. Rzuty karne - wierzcie lub nie przez cztery serię 0:0. Ostatnia seria - nasz bramkarz broni! My mamy ostatni strzał. "Misiek" już macha do Przemka (tego pierwszego do wejścia) żeby strzelał. Nagle ni stąd ni zowąd pojawia się mój starszy brat, znany z dwóch rzeczy - że jako bramkarz z lubością rzucał się na betonie (wszystkie bluzy z targu miał porozpierdalane) i z tego, że nie był zbyt zdrowy psychicznie (czego objawem mogło być jego rzucanie się na betonie). Wkurwił się jak nie wiem, że nie zagrałem w tym finale, więc ryczy na całe gardło, że ja mam strzelać. Jako iż "Misiek" kiedyś miał z nim do czynienia (wylądował w dużym kontenerze na śmieci) zgodził się. Podszedłem z sercem w gardle do ustawionej piłki. Zrobiłem jedyną rzecz, jaką umiałem robić z przodu - zajebałem z całej siły z czuba. GOL! FINAŁ WYGRANY!!! Był to jedyny moment w moim życiu, kiedy noszono mnie na rękach i chyba najszczęśliwsze wspomnienie z dzieciństwa (pamiętam nawet, że grałem w koszulce Chicago Bulls). To jest właśnie futbol, bloody hell, tworzy magię i zostaję z nami w sercach na zawsze.
Charakterystyka mojego podwórka piłkarskiego: Hierarchia: Adam AKA "Adi" - najlepszy w klasie, pozycja: napastnik/ofensywny pomocnik; najlepszy drybler jakiego widziałem, mega szybki; nie zapisał się do żadnego klubu, bo wolał być najlepszy na naszej dzielnicy i nas regularnie kosić; prywatnie śliski cwaniaczek Wojtek AKA "Edziu/Edek/ Edek listonosz" - dobry drybler, szybko biegał i miał cela; prywatnie zadufany i chytry Grzesiek - dobry drybler, silny w starciach; prywatnie cynik-śmieszek Mateusz AKA "Gaca" - całkiem niezły, pozycja: tu i tam, biegał gdzie chciał Piotrek AKA Chudy - niezbyt dobrze grał, ale był silny i miał lutę w bucie; prywatnie niezbyt wiarygodny gawędziarz, mój najlepszy kumpel Michał AKA "Jogi" - cośtam potrafił, grał w środku, cechowała go agresja boiskowa (i pozaboiskowa) oraz rubaszny tryb życia; prywatnie - kumpel Andrzej - najlepszy bramkarz jakiego widziałem, chłop rzucał się nawet na asfalcie; prywatnie solidnie zakręcony i nieogarniający rzeczywistości typ Ja (ksywa "Ćpun", przez podkrążone oczy) - najlepszy obrońca - sztoper; moja technika polegała na nieprzepuszczaniu nadbiegającego zawodnika i wybijania piłki na aut albo podanie do najbliższego "po prostej" (na drugą podanie nigdy nie docierało do adresata); sukcesy: mistrzostwo dekanatu w turnieju ministrantów 2003 - wszystkie mecze na boisku; strzelony rzut karny w półfinale Darek AKA "Aniołek" - pozycja: nigdzie (bierny skrzydłowy); stawał sobie gdzieś z boku i obserwował świat, a gdy jakimś cudem ktoś przebiegał obok niego kopał po nogach lub stosował technikę "pół-wślizgu" jedną nogą; gdy jego zmagania nie przyniosły skutku (a tak najczęściej się działo) nie ruszał z miejsca i nadal obserwował okolicę; w czasach licealnych grał z nieodłączną fajką w gębie - legenda głosiła, że to dodaje mu szybkości na krótkim dystansie i brutalności w starciach jeden na jeden; prywatnie - mój drugi najlepszy kumpel Mariusz AKA "Rudy/Ryży/Kejza" - umiejętności: stanie na "sępa", okrzyk "Adi, podaj!" wzmacniany nieustannym machaniem łapami; gdy jakimś cudem Adi podawał mu długą, Mariusz krzyżował ręce na klacie, zamykał oczy i wykręcał nogę by przyjąć "na klepę"; udało mu się przyjąć na tę klepę tylko raz - piłka poleciała wówczas z powrotem na naszą połowę; prywatnie: nijaki typ Najlepsza ekipa do grania
Zrobiło się nostalgicznie, więc podzielę się grami z mojego rodzinnego Zawiercia: - Jedno podanie - Skrzypy - łatwiejsza wersja "jednego podania", bo można było wielokrotnie dotykać piłki. - Główki - jedno podanie, ale piłkę trzeba było odbić głową. - Król - kopanie piłki o pionową powierzchnię (najczęściej ścianę) tak, aby przeciwnikowi wybić ją jak najdalej. Jeśli nie dał rady dokopać - zdobywał kolejno litery: K, R, Ó, L i przegrywał. - Puma - chyba ewenement, bo nie spotkałem się z tym nigdzie indziej. To inna wersja gry w chowanego. Jedna osoba wybijała piłkę, a reszta miała za zadanie się schować, podczas gdy ona wracała z zamkniętymi oczami. Aby kogoś zaklepać, musiała to zrobić, dotykając piłki. Główna różnica polegała na tym, że w "pumie" dało się uratować osoby zaklepane - poprzez wykopanie piłki z bazy przez kogoś, kto jeszcze nie został odnaleziony. Jeśli to się udało, cała zabawa zaczynała się od nowa. I coś ze świata koszykówki - "Ruskie". Gra polegała na trafieniu piłką o tablicę lub obręcz kosza w taki sposób, by kolejna osoba miała jak najtrudniej. Z reguły chodziło o to, by uderzyć jak najmocniej z haka i celować w krawędź tablicy albo obręcz.
Dzieciństwo spędziłem na wsi i pamiętam do dziś, gdy na gminnym turnieju międzyszkolnym ograliśmy rywali z miasta, którzy trenowali w profesjonalnych klubach. Najlepsza była ich reakcja po meczu, gdy między sobą mówili: "Jak mogliśmy przegrać z takimi frajerami" 😂 Takie zwycięstwo cieszyło podwójnie 😉
Na turnieju w Zgierzu wylosowaliśmy mityczna KOSE KONSTANCIN z mlodym Koseckim, ktory w tamtych czasach mial taki model butow jaki sie fizjologa nie śnił, ale ograliśmy ich 2:0, dzisiaj obaj nie gramy już w pilke, ale ja nie uzbieralem na panamere i nie mialem nawet okazji zgubic spodenki na narodowym
Historia z życia. Graliśmy chyba w jakiejś 5-ej klasie jakiś turniej szkolny w piłkę. Moja klasa miała niezłych "piłkarzy" i ja na ich tle byłem raptem uzupełnieniem składu. Przed turniejem z gry wypadł jeden z zawodników pierwszego składu bo złamał rękę. Ja wbijam w jego miejsce i zagrałem w sumie 3 mecze. Zajęliśmy chyba 3 miejsce i w związku z tym mieliśmy dostać jakieś medale. Wyobraźcie sobie smutek, rozgoryczenie i zderzenie z rzeczywistością gdy medali nie starczyło dla dwóch z nas i okazałem się jednym z tych którzy tego medalu nie dostali, podczas gdy wuefista sam nakładał medal na szyję gościa z ręką w gipsie którego zastępowałem na boisku. Garda z pokory nigdy nie stała się mocniejsza niż po tej traumie.
Apeluję o zrzutę na medal dla ziomeczka. Opowiem tutaj swoją historię: koło domu mam kort tenisowy (ziemny, jak na Rolland Garros), należy do ośrodka wczasowego w którym pracowali moi rodzice. Od wiosny do późnej jesieni dzierżawili go i dbali o niego małżeństwo- on trener tenisa, były tenisista, ona nauczycielka, ale do sedna. W kilku całe wakacje graliśmy sobie tam u nich za darmo, a że grało się od małego i miało się trochę smykałkę to wygrywałem turnieje, na które przyjeżdżali na co dzień trenujące dzieciaki bogatych tatusiów 😅 no i przyszedł turniej na którym każdy grał z każdym w grupie i przechodziło się do półfinału. Wygrałem wszystkie mecze, włącznie z finałem. Do finału awansował początkujący ziomal co było dużą niespodzianką i ta żona trenera rozdaje medale i puchar. Ja czekam żeby tylko odebrać co swoje i do domu a ona wyczytuje, że zająłem 3 miejsce. Mówię co kurde?! A ona wzięła mnie na bok i mówi że trzeba zachęcić tamtych chłopców bo dali z siebie wszystko a nie grają tak długo jak ja. Jako zawiedziony 13- latek szedłem do domu i krzyczałem po drodze "korupcja". To był koniec mojej kariery, odłożyłem rakietę na kołek, zdradzony i oszukany. To były czasy ❤😅
@@grubygrubas5951 Lepiej nie. Ktoś założy zbiórkę na siepomaga, ucieknie z kasą, a gościu będzie miał kolejną traumę do przepracowania, nie ma sensu mu tego robić
1:13:01 Historia z "kto jest kim" z mojego podwórka. Okolice 2001 roku, kadra Engela pięknie gra w eliminacjach, a my przez całe wakacje na naszym boichu. Ja jestem Kałużnym, Dawid Kryszałowiczem, a Grzesiek Świerczewskim. Pół kadry na kawałku trawnika między blokami. Któregoś dnia tych wakacji podchodzi do nas jakiś nieznany nam ciemnoskóry chłopak i pyta czy może dołączyć. Przyjechał do babci z bloku naprzeciw i przez okno widział jak gramy. Sensacja ogólnie jak na naszą małą mieścinę, bo nikt nigdy żadnego kontaktu z innym kolorem skóry nie miał. Otwartość jednak pełna - pozwalamy dołączyć. No ale chłopaku, kim Ty będziesz?, bo tu kadra gra. Wiadomo, Ty będziesz Olisadebe! Gość się speszył i mówi: Nie no, ja wolę być Krzynówkiem xD
To ja napiszę swoją historię, bo podczas tamtej domówki byłem przeziębiony i zasnąłem w trakcie. Jakaś 1-2 Technikum z kolegami z klasy szybko zbieramy się na turniej halowy, gdzie mecze odbywały się co sobotę. Przy zapisie nikt nie miał pomysłu na nazwę drużyny i po chwili idzie kolega i zapisuje nas jako „Polska Gorzów ” XD. Przychodzi pierwszy mecz, ja stoję na bramce z trybun słyszę głosy „Ale mają niskiego bramkarza ” wtedy miałem z 1,70 (potem na szczęście urosłem do 1,73 XD). Sami się tego nie spodziewaliśmy ale wygrywamy jakieś 6-0, ja kilka dobrych interwencji w tym obronione sam na sam, gdyby ktoś to nagrywał można by zrobić filmik „Witek Produkcje parady i interwencje [Krzysztof Krawczyk - Parostatek Bass Boosted Remix] ”. W drodze powrotnej totalnie opuszczona garda z pokory i zaczynamy sobie rozkminiać, że jest jedna drużyna faworyci turnieju to z tymi może być ciężko ale remis może się uda ugrać a resztę to golimy do zera. Przychodzi następna sobota, my totalnie pewni siebie przystępujemy do następnego meczu (Ja dzień wcześnie byłem w kinie na nocnym maratonie Kapitana Bomby i spałem może z godzinę). Teraz role się odwróciły i my dostajemy 6-0 w plecy. Przeciwnicy totalnie nas zdominowali fizycznie (Musieli byc pewnie ze Stycznia i Lutego XD). Zrezygnowani wracamy przebierać się do szatni, ale to jeszcze nie koniec bo wołają nas żebyśmy zagrali jeszcze jeden mecz, bo okazało się, że w zeszłą sobotę drużyny grały po dwa mecze i mamy jeszcze do nadrobienia zaległy. Akurat Futbolowi Bogowie chcieli, żeby był to mecz z faworytami turnieju z którymi „może być ciężko ale remis może się uda ugrać ”. Wracamy na halę jak na ścięcie, zaczyna się mecz i o dziwo remis utrzymuje się przez cały czas, ostatnia minuta jest rzut rożny ja wchodzę w pole karne i... no co wy tak naprawdę skończyło się 10-0 w plecy. Tak zakończyła się krótka przygoda „Polski Gorzów” na piłkarskiej mapie Polski. Od tamtej pory garda z pokory trzymana zawsze.
Historia zaczęła się kilka lat przed 1985 rokiem. Rzecz miała miejsce w Lublinie na osiedlu Sienkiewicza pomiędzy dwoma blokami przy ulicy Skrzetuskiego gdzie był asfaltowy plac zabaw dla dzieci z huśtawką. Owa rzecz była konstrukcją z rur stalowych w kształcie ramy w środku której znajdowała się wychylna ława z siedzeniami. Wymiary tej ramy to około 5 m długości na 2,3 m wysokości. Wymyśliłem, że możemy grać w piłkę w oparciu o przepisy, które dostosowałem do naszych warunków jakie mieliśmy na placu. Drużyna liczyła 3,4 zawodników plus bramkarz. Gra rozpoczynała się przy jednym z bloków na wysokości huśtawki tak jakby na normalnym boisku zaczynać w narożniku boiska patrząc na słupek bramki. Aby strzelić gola należało obiec huśtawkę po łuku, znaleźć się na połowie przeciwnika i przeprowadzić jakąś akcję. Druga drużyna po odbiorze przebiegała na przeciwną stronę i starała się także rozegrać piłkę. Nie było spalonych i można było zagrać bezpośrednim podaniem ponad huśtawką do partnera ustawionego po drugiej stronie. Takie zagrania uczyły bardzo dobrego przyjęcia piłki z powietrza lub bezpośredniego strzału. Te zagrania nazywaliśmy "brazylianą". Wydaje mi się, że wielu z tych młodych chłopaków chociaż wtedy większość z nich nie trenowała w żadnym z klubów w Lublinie, dzisiaj jakby przenieść ich żywcem do jakieś sekcji młodzieżowej w szkółce piłkarskiej to ich rówieśnicy mogliby im "buty czyścić". W grze były jeszcze nieoczekiwane przeszkody w postaci przechodniów, którzy nagle pojawili się na placu gry i których trzeba było okiwać lub Pani z wózkiem. Końcem boiska był początek balkonów na bloku z jednej strony. Z drugiej strony końcem były wejścia do klatek schodowych na drugim bloku. Ryzykiem w tej grze były kopnięcia, które zmierzały w szyby lokatorów. Całe szczęście, że nasza gromada była z tych dwóch, trzech bloków i wszystko rozchodziło się po kościach. Nie było rzutów rożnych ani autów. Piłka zawsze była w boisku. Wolne były tylko wtedy jak poszkodowany nie mógł podnieść się z asfaltu. Rzuty karne były tylko za ewidentne zatrzymanie piłki ręką w obrębie bramki. Bramkarze mogli strzelić gola jak w momencie akcji swojej drużyny przeszli na drugą stronę huśtawki. Po kilku latach tę grę nazwano "Waryśbol" od mojego przezwiska Waryś. Po takich treningach na placu zabaw, później graliśmy mecze pomiędzy blokami lub osiedlami na boiskach z dwoma bramkami i wiele z nich wygrywaliśmy. Zwieńczeniem tych lat było wygranie Wakacyjnego Turnieju Dzikich Drużyn w Lublinie w 1985 roku. Któregoś dnia w roku 2006 przyjechałem odwiedzić swoich rodziców i widzę jak grupka młodych chłopaków gra pod blokiem w grę, która coś mi przypomina. Zainteresowany wchodzę na plac zabaw w przerwie spotkania i z ciekawości pytam chłopaków w co grają? Pada krótka odpowiedź..... no nie wiesz, przecież to "Waryśbol"!... I zrobiło mi się tak przyjemnie i miło. Nie zdradziłem, że ja jestem tym "Waryśbolem". Kilka miesięcy temu w roku 2024 znów pojawiłem się na tym placu ale jego już tam nie ma. Zamiast asfaltu rosną drzewa, krzewy i trawa. Wkopany jest znak informujący o zakazie gry w piłkę. Historia futbolu na osiedlu Sienkiewicza w Lublinie nie napisze już nowego rozdziału. Pozdrawiam Arkadiusz Wawryszuk.
Dwa plecaki jako bramka, kawałek zielonej "murawy" przy SP 164 na łódzkim Karolewie, no i korkotrampki z ryneczku... Ah te wspomnienia, no i najważniejsze zeby nie wejść w 💩, bo boisko miało wiele przeznaczeń, psy też je lubiły 😁
W domu mam medale z PUCHARU PROBOSZCZA, swego czasu organizowanego u mnie w parafii liczącej około 1100 osób. Proboszcza był byłym kapelanem legii. To byly lata po 2010. Na jednym z turniejów mielismy specjalnych gości - Marcina Mięciela oraz specjalnego sędziego na turniej - Wita Żelazko...
3 klasa gimnazjum. Turniej szkolny. Moja klasa doszła do półfinału rozgrywek gdzie mierzyliśmy się z 3c która była jedną z dwóch klas które mogły wygrać te rozgrywki. My byliśmy skazywani na porażkę. Grałem na bramce i co to był za mecz w moim wykonaniu. Mecz odbywał się na hali broniłem jak w transie choć bramka była ostrzeliwana z każdej strony. Słupki,poprzeczki i jakimś cudem utrzymywało się 0:0. na 30 sekund przed końcem wyrzucałem piłkę od bramki. Idealnie na nóżkę tak że z woleja w samo okno wpadło i wszyscy w szoku. Wygraliśmy 1:0 i przeszliśmy do finału który mieliśmy grać za tydzień. Przez tydzień z głową do góry chodziłem i dowiedziałem się że wfista postanowił zabrać mnie na turniej wojewódzki. Finał przegraliśmy i to dość sromotnie bo było 8:3 ale na zawody pojechałem. Dumnie można było chodzić po szkole bo każdy zazdrościł a dziewczyny wiadomo że na piłkarzy lepiej patrzyły. Wyjazd autobusem do oddalonego Pułtuska gdzie na miejscu po losowaniu okazało się że naszym przeciwnikiem będzie Pułtuska szkoła ale mecz będzie dopiero za 4 godziny. Więc czekaliśmy na 1 mecz a w tym czasie dowiedziałem się że ja grać nie będę a w bramce stanie kolega. W meczu było 2:2 więc była dogrywka i wfista stwierdził że na karne wchodzę bo akurat karne skutecznie broniłem. Nikt mu tylko nie powiedział że zmiana musi odbyć się przed karnymi (bo tak uznał sędzia) i na boisku się nie pojawiłem. W karnych oczywiście przegraliśmy i mogliśmy wracać do domu 🤣
Klimat turniejow w czasach podstawowki i gimnazjum i wymyślanie NAJBARDZIEJ ŚMIESZNYCH NAZW DRUŻYN żeby Pan organizator musiał wyczytać je na glos zapowiadajac kolejny mecz
Wzmianka Leszka o tym, że Kasia grała, przypomniała mi, jak sama poszłam w podstawówce do nauczyciela, czy może by się dało założyć dziewczęcą drużynę w szkole (Śląsk, wczesne lata dwutysieczne). Zaczął się tak histerycznie śmiać, że z kanciapy wyszedł też drugi wuefista, z podobnym nastawieniem zresztą. Jedyne, co ugrałam to umowa, że jak chłopaki z klasy pozwolą, to możemy grać z nimi na lekcjach, ale tylko pod warunkiem, że gol strzelony przez dziewczynę liczy się podwójnie. Zagraliśmy chyba dwa takie mecze, były kłótnie o wypaczanie wyników, chłopaki cofnęli pozwolenie i tak się skończyło moje szkolne granie. Nauczyciel był za to z siebie super zadowolony, bo przecież mi mówił, że dziewczyny nie grają i to nie ma sensu. Ale przynajmniej na podwórkowe granie się łapałam- co prawda najczęściej lądowałam na bramce, ale i tak się człowiek cieszył, że możeXD
Odnośnie bramkarzy to był taki moment w liceum (którego nie znosiłem i nienawidziłem mojej klasy) w którym latałem na bramkę bo byłem jednym z tych "słabszych" (w liceum czytaj: Nie wyrosłeś jeszcze na 2,5 metra i nie ważysz 100 kg w samych mięśniach). Jako że lubię piłkę i jak gram to mi zależy to też nie stałem na tej bramce "za karę" tylko faktycznie starałem się coś bronić. Nie mam żadnych umiejętności, ale jak byłeś w stanie stojąc w miejscu wyciągnąć rękę w bok aby złapać lub odbić prosty strzał w bramkarza to w takiej idiotycznej grze podwórkowej byłeś już "panem bramkarzem kozakiem". Te "umiejętności bramkarskie" tak się już przyjęły że gdy ogłoszono jakiś turniej szkolny to ekipa z klasy cała podeszła do mnie i prosiła abym zagrał z nimi w tym turnieju na tej bramce bo ja tak dobrze bronię. Przez to całe okropne liceum gdzie byłem przez tych ludzi dręczony nie miałem większej satysfakcji niż wtedy gdy pokazałem im faka i powiedziałem wprost że nie zamierzam z wami grać po tym jak mnie traktowali. Z tego co pamiętam to nie poszło im najlepiej bo trzeba było jednego gościa "z pola" wstawić do bramki.
Dosyć wcześnie osiągnąłem swój szczyt w piłce. Miałem jakieś 14-15 lat. Czekając na swój mecz w juniorach okazało się, że seniorzy którzy mieli grać przed nami nie mają bramkarza. Nie minęło 5 minut i już przebierałem się w szatni z chłopami w wieku moich rodziców. Przed meczem panika: Panowie, goście chcą sprawdzać. Dostałem do ręki dowód od typa siedzącego na trybunach, który miał kartę zawodnika, ale w tym meczu nie grał. Gdy wyczytali jego nazwisko podszedłem do kapitana drużyny przeciwnej. Spojrzał na mnie, na dowód, jeszcze raz na mnie i z politowaniem powiedział, że jest ok. Ponieważ graliśmy z liderem, a sami byliśmy na ostatnim miejscu, to nikt nie spodziewał się innego rezultatu niż srogie bęcki. Stało się jednak inaczej... Wygraliśmy 2:0, a mi udało się zachować czyste konto! Ale radość nie trwała długo... Ktoś wpadł do szatni i mówi: Jest afera! Mówią, że bramkarz nieuprawniony! Sędzia chce potwierdzić! Któryś z chłopaków mówi: Młody! Ładuj się do schowka! Wsadzili mnie do małego kantorka na sprzęt i zgasili światło. Przez drzwi słyszałem tylko rozmowę z sędzią, że bramkarz ma dziś ważną rodzinną imprezę i zaraz po gwizdku szybko zawinął się do domu. Sędzia stwierdził, że skoro kapitanowie sprawdzili przed meczem, to nie ma tematu, a wynik poszedł w świat. Wypuścili mnie dopiero jak autobus gości ruszył spod szatni. Od starszych kolegów wiem, że w lokalnym barze byłem tematem rozmów aż do kolejnego weekendu. Piękne i niestety dawne czasy 😊
Delikatnie rzecz ujmując nie jestem wybitnym piłkarzem, ale moja klasa w liceum była akurat tak wybitnie niesportowa, że wiedza o tym, że można kopać piłkę inną częścią stopy niż z czuba wystarczała do bycia w klasowym top 3 w piłeczkę. W związku z tym miewałem czasem okazję to wybierania składów. Raz umyślnie wybrałem do swojej drużyny po kolei wszystkich najgorszych dostępnych zawodników, takich którym nawet średnio chciało się biegać. Byli to przy okazji w większości moi najbliżsi koledzy, więc team spirit było wysokie. Kazałem wszystkim po prostu stanąć pod naszą bramką i wybijać piłkę jak najdalej potrafią. Po każdym udanym bloku czy wybiciu chwaliłem i motywowałem kolegów tak jak to robią na trybunach w Premier League po wślizgach. Sam siebie ustawiłem najbardziej z przodu - mniej więcej jako taka "8" box to box, na napastników nas nie było stać. Na doświadczeniu z gry w juniorach b-klasowego klubu asekurowałem w defensywie i łatałem wszystkie dziury, a jak już udało się przejąć piłkę zamiast wybić na aut, to wyprowadzałem kontry i robiłem za jednoosobową ofensywę naszego zespołu (graliśmy chyba 5v5 albo 6v6). Efekt? Dwie wygrane po 1-0 i remis 0-0. Chyba jeden z najbardziej satysfakcjonujących wuefów w moim życiu.
Olki to youtuber paradoks, czlowiek ktory mowi o przewinach i swoim potencjalnym wspoludziale w pewnych rzeczach o charakterze kibicowskim, ale tym samym na tle innych youtuberow jest najdalej od bycia zatrzymanym przez CBŚ.
U nas w ekipie (wioska) nie było najlepszego. Ale już w gimnazjum, czy w turniejach między wioskami tacy byli. Jednym z nich był Felek. Mój ulubiony z “najlepszych”. Dobra technika, szybkość, widział więcej. Charakterny na boisku, spoko ziomek poza nim. Z końcem gimnazjum wyjechał do akademii Ciepłowodnych (Lubin). Ku mojemu zaskoczeniu, z końcem szkoły wrócił. Powiedział, że w Zagłębiu mu powiedzieli, że jest bardzo dobry, ale za niski… nie był wysoki, ale nasz rówieśnik w tym samym czasie zaczynał wielka karierę w Barcelonie i był sporo niższy niż Felek. Niejaki Messi. Pewnie Felek miał szansę grać w niższych ligach, ale inne czasy jak teraz oraz przede wszystkim chyba coś w nim pękło po odrzuceniu przez Zagłębie.
To może nie historia z dzieciństwa, ale aż mi się przypomniało, dobrych pare lat temu, graliśmy sobie we 4 na boisku od kosza, na małe bramki. Każdy grubo po 20 lat, w pewnym momencie jeden z nas wzorem kumpla Gortata nie domagał i trzeba było zrobić taktyczna przerwę. W przerwie na boisko wskoczyło jakichs trzech łebków (odpowiednio 12, 13 i 15 lat), jak im powiedzieliśmy, ze my jeszcze nie skończyliśmy, to nam zaproponowali grę o boisko. Sprowokowani przez naszego kontuzjowanego kolege zgodziliśmy się zagrać 3vs3 z tymi dzieciakami. Przez pierwsze 10 minut udawało się utrzymać 0:0, tylko dlatego, ze widząc co się dzieje stanąłem na bramce, a ze zaslanilem ja cała to nie mieli siły przebicia, ale w pewnym momencie doszliśmy do wniosku, ze niech się już dzieje co ma się dziać i wyszedłem do pola. Przegraliśmy 10:0. Nie wiem czy ktoś mnie kiedyś tak upokorzył. 😂
U nas na osiedlu raz zorganizowaliśmy sobie turniej. Nasza grupa mieszkała w blokach na dwóch różnych ulicach więc tak zrobiliśmy drużyny. Wszyscy 5-6 klasa podstawówki albo 1sza gimnazjum. Jako że wakacje to sporo czasu na zorganizowanie turnieju, czyli kto ma jaki kolor koszulki w domu żeby jako tako pasowało. To samo z boiskiem, sznurek jako końcowe linie a na słupki od bramek zwinęliśmy drewniane słupki od młodych drzewek. To samo w sobie trochę przypał bo jednego kolege złapali na tym i chcieli dzwonić po policje xD. Na dodatek robili na osiedlu jakiś nowy parking czy coś i 'znaleźliśmy' worek z cementem. Do tego piasek z piaskownicy i robimy dziury w ziemii żeby zrobić porządne słupki. Przetrwały może z tydzień ale co pograliśmy to nasze. Dodam że nasze boisko na którym zawsze graliśmy miało kształt litery L (przez płot od placu zabaw), ale nam to nie robiło różnicy. Piękne czasy.
Co do historii, to w podstawówce mieliśmy turniej międzyszkolny. Byliśmy pewniaczkiem do wygrania przez to, że na bramce mieliśmy Kazia, który bronił na codzien jak najęty. Potem na turnieju przegraliśmy 3 mecze w grupie, a Kaziu nic się nie rzucał, przez co wiele piłek wpadało. Po fazie grupowej Kaziu się przyznał, że mu mama nowe spodnie kupiła i zakazała mu się rzucać, żeby nie ubrudzić.
Dla mnie miarą popularności futbolu, do którego wtedy próbowali lgnąć niemal wszyscy, był kolega z klasy (stereotypowy gruby), który nie umiał za bardzo grać, ale i tak wychodził, by być z kolegami. Na jednej z łąk adaptowanych na trawiaste boisko zawsze grał na prawej obronie, bo tam mógł się schować w krzaki i wyskoczyć niespodziewanie, by odebrać piłkę.
tez mialem mecz zycia. W Liceum bylem w klasie humanistycznej w ktorej bylo 7miu chlopa a ja, jako jedyny, mialem cokolwiek do czynienia ze sportem. Mielismy WF wspolnie z klasa "A", tam same zelusie i dresiki. Po ktoryms tam turbo wpierdolu druzyny z 2ma typami z mojej klasy, mocno sie wkurwilem. Akurat gralismy przeciwko 2 typom grajacym w pilke,m w tym jeden to syn Kmiecika (wielkiej kariery nie zrobil ale zawsze cos, wtedy byl w juniorach Wisly). Wiec ja na pelnym wkurwie najpierw strzelilem z polowy obok Kmiecika ktory sie strasznie zaczal pluc a potem strzelilem druga a'la Ibrahimovic kopiac jak w kung-fu z powietrza, bramkarz przeciwnikow sie odsunal bo bal sie ze oberwie po ryju ;D i mimo parlalitycznych kolegow z druzyny, wygralismy 2:1 bo biegalem po sali jak szatan. Bylem z siebie dumny :D
Grę w 1 podanie czy Niemca wspominam do dziś. Ale w Krakowie była jeszcze wersją, którą nazwaliśmy ,,grą w tysiąca". Bramkarz zbierał punkty jak w kartach i przegrywał gdy zdobywał 1000. A punkty były przyznawane za bramkę jaką zdobędziesz: 50 za zwykłego gola, 150 za ,,ole" na bramkarzu, 150 za główkę, 250 za woleja i killer ostateczny: 1000 za bramkę z przewrotki (na betonie). Ale nie wiadomo, kto wtedy tak naprawdę by przegrał.
U mnie na podwórku jedynki to była gra w tysiąca, Bramka za 50 Słupek za 100 Poprzeczka za 200 Itd. Kwadraty to były kratki i mieliśmy elegancko popękane boisko betonowe więc nawet nie było konieczności rysowania czegokolwiek. Z Czuba nazywaliśmy uderzeniem z waca. Dzięki panowie za ten program, wracają świetne wspomnienia.
Pamiętam że jak byłem w liceum umówiliśmy się ma mecz z chłopakami z innej dzielnicy Glieix ma mecz, nas 5 z czego 1 grał w kirdys w juniorach Ruchu Zdzieszowice, dwóch w beach soccer i 2 w tym ja w amatorskich drużynach ale wówczas byliśmy juz za słabi żeby kontynuować kariery. Umawialiśmy się chyba przez playarene bo pamiętam że kolega załatwiał ekipę przez internet. Przyjechali Łabojko z Dziczkiem i jeszcze 10 młodszych chłopaków. No i cześć i pograne. Dostaliśmy 29:4 w meczu dwa razy po pół godziny a od któregoś momentu chłopaki z Piasta miały zakaz strzałów z pola karnego. Warto wspomnieć że to ja byłem wtedy bramkarzem i nawet sporo wybroniłem ale ten wynik to i tak najniższy wymiar kary
Na moim podwórku, bez cienia wątpliwości, najlepszy byłem ja. Przegląd pola? Najlepszy. Siła uderzenia? W FIFIE World Cup 2002 miałbym gwiazdkę z ognistym strzałem. Szybkość? Młody Mbappe. Fizyczność? Mimo, że z listopada, to przepychałem każdego. Nikt nie wybierał mnie jako pierwszego, bo to ja miałem monopol na wybieranie składów (wybierałem nawet drugiego wybierającego). Chciałem podawać, to podawałem, a jak nie chciałem, to kiwałem wszystkich i strzelałem. Kompletna maszyna. Warto zaznaczyć, że byłem średnio 3 lata starszy od reszty.
Mój brat cioteczny za dzieciaka całkiem nieźle bronił, zahaczył o największą regionalną szkółkę. Odpuścił sobie po tym jak na turnieju międzyszkolnym dwóch jednakowych typów z podmiejskiej szkoły wsadziło mu 11 bramek. Parę lat później obaj grali w kadrze, a jeden nawet został legendą Wisły Kraków.
Nostalgiczny odcinek, sporo historii sie przypomniało. Pamiętam mecz klasa na klasę, tłukliśmy ich 9 na 10 razy. Wtedy akurat przyszedł ten jeden raz. Na bramce u nich stal moj kolega, z nadwagą, wtedy mial akurat dzień konia i wszystko bronił. Po zakończeniu meczu bardzo irytowała mnie radość zwycięzców, a w szczególności tego otyłego kolegi, który wiedział, że dlugo nie powtórzy tego wyczynu. Taki był rozradowany, że zapomniał zabrać powieszonego na bramce swetra. Zabrałem go za to ja i w drodze do domu... wyrzuciłem go do rzeki. On byl z biedej rodziny i na dodatek mial surowego ojca, który na pewno go spytał o zgubiony sweter. Kamil, jeśli to jakimś cudem czytasz, przepraszam....
Ja mieszkałem na dziesiątym piętrze w komunistycznym betonowym bloku, na komunistycznym betonowym osiedlu. Wyobraźcie sobie to nawoływanie do mamy o picie, z podwórka, tak żeby zaleciało na dziesiąte piętro. Wokaliści metalowych kapel nie mają tyle pary w płucach.
U nas nazywało sie to gra w tysiąca. gol 50, słupek 250(w wiosce obok 300), poprzeczka 500, spojenie 1000. Główka ratuje. Mozna bylo "wyzwac" bramkarza zeby rzucil ci na glowke. Jezeli bramkarz zlapal pilke musial rzucic w kogos z pola. Wtedy ten stawal na bramke. Jezeli trafiony zlapal pilke role sie odwracaly. Przed trafienuem na bramke ratowala ucieczka za linie bramkowa. Jezeli zostal uzbkerany 1000 punktow byly karne. Mozna bylo wtedy zdobyc "zycie" ktore ratowalo przed pojsciem na bramke. Bramkarz pilnowal liczby zyc. W zaleznosci od tego czy gracze byli mali czy juz starsi gralo sie na dupy albo na zycia. Zazwyczaj najstarszy decydowal i zazwyczaj robil to mądrze bo nie bedziemy malych chlopcow a czasem dziewczyn kopac po "dupach" z calej sily. Jezeli ktos dolaczal do gry stawal na bramke. Po szkole gra trwala ciagle w roznym skladzie ktory sie zmienial. Przedzial wiekowy od 8 - 16 lat. Piekne czasy i to wlasnie dlatego pilka nozna to sport narodowy. Bo chyba wszyscy mamy takie wspomnienia. A i pole karne to strefa jednego podania. Za polem kar ym do woli. Jednak bylo kultowe pytanie "mogę?" Skierowane do bramkarza ktory mogl powiedziec tak, nie , tak ale nie strzelac xd. Jezeli powedzial nie ktos podbiegal i dotykal mu pilki no i bramkarz musial sie liczyc z bardzo mocnym uderxeniem wlasnie w bramkarza😂
Jedno z wielu moich wspomnień boiskowych: we wiosce zrobili nowe boisko dla miejscowego LZSu, stwierdziliśmy że pójdziemy trochę na pięknej murawce pokopać.. murawa hybrydowa czyli boisko trawiaste o twardości betonu. Mój rok starszy brat w ferworze walki zrobił wślizg i zdarł skórę z kolana do kości. Nasz starszy brat i kuzyn nie chcieli przegrywać gierki więc wysłali nas młodziaków samych do domu bo im się fajnie gra xd piękne to były czasy, nie zapomnę ich nigdy
Wasz program powinien leżeć w Servet, jako wzorzec. A z historii 'jak zakonczylem karierę' - w podstawowce grałem w kosza w 6,7,8 klasie w reprezentacji szkoly. Prezentowaliśmy niezły poziom i liczyłem, że będę kontynuował karierę w liceum. Na jednym z ostatnich treningów przed wakacjami nasz trener podzielił nas na dwie drużyny - jedną składającą się z 'gwiazd' i drugą z wyrobników - jako 4/5 zaliczałem się do tej drugiej. No i graliśmy przeciwko tym gwiazdom, rozjeżdżając ich dość solidnie - bo my graliśmy zespołowo, a oni mieli w całym meczu ze 3 podania i nie wracali w ogóle do obrony. Po jednej ze zbiórek ofensywnych, pobiegłem do kontrataku i dostałem podanie na lini rzutów za 3, więc będąc na zupełnie czystej pozycji, niewiele myśląc rzuciłem i wpadło. Co trener skwitował słowami: jak nawet on trafił, nie nie macie szans. I zakończył mecz. Długo mi te słowa brzmiały w uszach, aż zrozumiałem, że jednak jestem cienki i LO wybrałem patrząc na jakość nauczycieli, a nie sali sportowej.
Kurde. Moja klasa dużo grała w nogę. Mieliśmy klasyfikację króla strzelców - zasada była taka, że liczą się tylko te mecze, w których grało co najmniej 7 chłopaków z klasy. I kiedyś pod koniec roku szkolnego byłem liderem, ale zachorowałem. W ostatni dzień roku szkolnego chłopaki przyszli do mnie i pożyczyli piłkę. Wieczorem jeden oddał piłkę i z niepewną miną poinformował, że Robert strzelił dzisiaj 27 goli, wyprzedził mnie o dwie bramki i został królem strzelców. Po 40 latach nadal szanuję jego tytuł.
My przychodziliśmy do budy o 7 rano i pykaliśmy na korytarzu tenisówką przez godzinkę. Na przerwie to nie było jak. Na przerwach to raczej na zewnątrz.
Jedno podanie to u nas byla gra w "tykańca:. W skrócie: chodźcie zagramy w "tyka". Kolejna ulubiona gra to "król", czyli odbijanie piłki po kolei od elewacji budynku. Im mocniej, czyli dalej, tym lepiej. Ulubiona gra sąsiadów z parteru 😂
Kiedyś to było,że do zagrania "mecza" wystarczył kawałek jakiegoś terenu gdzie w miare równo szło wyznaczyć bramki i się grało całymi dniami. U mnie na podwórku jedynki to był król czy w pózniejszych starszych latach c**j. Z kar raczej rezygnowaliśmy ale jak ktos w czasie gry za dużo się mądrzył i przegrał to oczywiście zaliczał strzał w dupsko z całej pety. Kwadraty nigdy nie były popularne na podwórku, choć graliśmy w jakąs odmianę tego 1 na 1 lub 2 na 2 i to były połówki, czyli strzelamy tylko zza połowy i piłkę można dwa razy dotknąć. Generalnie grało się jeszczw w auto, ale szczerze nie pamiętam już na czym to polegało, pamiętam tylko że w tym celu chodziliśmy na graże gdzie na końcu była murowana ściana a po bokach garaże tak, że z 3 stron była ściana. Chyba chodziło poprostu o napierdzielanie z całej siły w tą ścianę na zmiane. Jeszcze grało się w coś takiego, że odbijało się piłkę od jakiegoś murka czy czegoś inmego wyznaczonego i czekało się dokąd doleci piłka po odbiciu o następna osoba strzelała z miejsca gdzie piłka się zatrzymała. Prawdziwą gwiazdą wśród gier był jednak w mojej klasie "samograj" jak było nas za mało żeby zrobić dwie drużyny do klasycznego mecza to wybierało się bramkarza, sposoby były rózne kamień/papier, wyliczanki, żonglerka, czasem ktoś się sam zgłosił. Jak już był bramkarz reszta brała piłę i grała każdy na każdego np. jesteś sam a 3 innych chłopa chce ci zabrać piłkę i tak się grało a to do 5 a to do 10 różnie bywało, ale swego czasu naprawdę kupę godzin w samograja się rozegrało. A co do budowy boiska przypomniała mi się historia jak na początku wakacji wpadliśmy na pomysł żeby zrobić sobie turniej. Podzieliśmy się na drużyny po 3 na zasadzie losowania karteczek. Wyszło chyba z 6 drużyn wszyscy praktycznie chłopacy z klasy brali udział. Poszliśmy na pobliska szkołae która dysponowała dość sporym trawiastym i równym placem. Był jednak problem z wyznaczeniem linii bocznych boiska więc wpadliśmy na pomysł że kupimy w sklepie mąką i rozsypiemy na trawie wyznaczając w ten sposób boki boiska. Nie ma tu w tej historii jakiegoś niespodziewanego końca typu zjebka od woźnego i sprzątanie, po prostu rozsypaliśmy i graliśmy. Robiliśmy nawet klasyfikację strzelców. Zabawa na cały dzień. A co do podwórkowych klasyków typu "gruby na bramkę" oczywiście że było tylko tak wprost nikt tym nie rzucał żeby jednak koledze się przykro nie zrobiło ale najczęściej największy i najmniej zgrabny w polu stał na bramce, czasem puszczało się taką osobę w polę żeby się nie zniechęciła i potem nam nie odmawiała grania, bądź co bądź to zawsze +1 osoba do grania. Mamo rzuć mi picie/2zł to też na blokach było często słyszane tak samo jak w drugą stronę "imię osobnika oooobiad/do domu". Eh fajne to były czasy gdzie jedyny problem to było czy dziisaj będzie ekipa do zagrania mecza. Dzięki Panowie za wspominki i pamiętajcie z gajora nie strzelamy! EDIT: Jeszcze przypomniało mi się co do betonowych boisk. Jak to w tamtych latach i przy mojej szkole takie było, tylko nie takie równe miało różne dziury czy nierówności.Pewnego razu jakoś w przedziale klasowym 4-6(dokładnie nie pamiętam) poszliśmy pokopać na wfie na takie boisko. Wszystko szło dobrze i grało się swietnie do momentu jak dostałem gdzieś na połowie boiska piłkę na skrzydełko i ruszyłem z akcją prawie sam na sam z bramkrzem, w połowie drogi pod bramkę rywala wziąłem i przepraszam za przekleństwo się wyjebałem. Ale to tak się wyjebałem że ręka w nadgarstku złamana z przemieszczeniem. Odesłali mnie do szkolnej higienistki ta mi założyła trójkątną chustę z wyraźnym zaznaczeniem że mam ją jej oddać później i wezwano mamę. Potem to już szpital, operacja, kilka dni w szpitalu i z miesiąc w domu żeby do szkoły z gipsem nie chodzić. A mimo że ręka złamana w nadgarstku to nie tak jak teraz że leciutki gips do łokcia. Zagipsowali mnie aż po pachy w ten ciężki gips a to był jakoś początek lata więc gorąco w tym było jak cholera. Ot tyle już nie marnuje miejsca na swoje wypociny.
W Krakowie na kwadraty o których mówisz mówiliśmy kraty ale jak ktoś odpadł to schodziło się żeby być w sąsiednich krawatach. Aha, a na chamskie mówiło się 'szczury' xddd
Ja byłem podwórkowym bramkarzem :D W podstawówce (6 klasa), gralem na bramie nawet ze złamaną ręką. Zapytacie jak złamałem rękę - zgadza się, stojąc na bramce. Kolega z klasy (pozdro Fiedek!) tak mocno strzelił z karnego że jak obroniłem to kość promieniowa mi strzeliła. Mama byla bardzo dumna😅 Ksywka jaką dostałem: gipsuś ❤
Moja najlepsza historia z płockiej podstawówki, trener zabrał nas jako reprezentację szkoły na turniej w sobotę rano na boiskach Stoczniowca Płock, pojechaliśmy autobusem przez całe miasto, mostem na drugą stronę Wisły, na miejscu muzyka, kilkadziesiąt drużyn, kilka boisk do rozgrywek i.... okazało się że nas nie zgłosił i nie mogliśmy zagrać. A w liceum to już urosłem, schudłem i zmieniłem dyscyplinę na siatkówkę więc same nudy.
Kiedyś wziąłem udział w turnieju piłkarskim i chociaż moja drużyna była przedostatnia w całych rozgrywkach, mieliśmy drugą najgorszą obronę, to zupełnie niezasłużenie otrzymałem nagrodę dla najlepszego bramkarza turnieju. Nawet nie potrafiłem się porządnie rzucić. Do dziś zastanawiam się czy fakt, że grałem w drużynie gospodarzy oraz dobre stosunki organizatora turnieju z moim ojcem mogły mieć na to jakiś wpływ. Nie wiem, choć się domyślam.
Ja byłem tym mitycznym Grubym z bramki zawsze, też jednym z tych co "nawet rękawice mieli". Jeśli chodzi o grę nogami absolutnie nic, do tego stopnia, że (co myślę, że ciekawe) jeśli był inny bramkarz, który też chciał postać, to wysyłali mnie właśnie na sępa, bo tam nic nie popsuję, a może się piłka ode mnie odbije.
16:14 u nas był zaułek pod schodami prowadzącymi do szatni, akurat na boisko by zagrać 2 na 2 😄 gorzej jak było więcej chętnych, to kto pierwszy ten lepszy
Co do wślizgów, to pamiętam jak kiedyś taktycznie założyłem stare dresy do gry na hali. Jak raz zajebałem sanie na pełnej prędkości, to następnym razem zbanowali dresy :D
Podkarpackie - grało się w Warszawkę (1 podanie), a na tzw. dupniaki, mówiło się aparaty xD graliśmy też w taką grę, która przypominała karne w MLS w latach 90. Nazywało się to 7 sekund i trzeba było mniej więcej od połowy boiska w 7 sekund dobiegnąć z piłką w okolice pola karnego i pokonać bramkarza w 1 na 1. Oprócz tego oczywiście grało się w kwadrata, taka siatkonoga na asfalcie na narysowanych kredą kwadratowych polach. Było też 21 podań, czyli taki trochę dziadek, ale trzeba było wymienić 21 podań i jeśli osoba w środku kółka nie przechwyciła piłki w trakcie tych 21 to dostawała aparaty XD do tego był dobijak - czyli, jak ci przeciwnik walnie z całej pety w mur i piłka się odbije w jakieś chaszcze, to nie ma zmiłuj - masz tylko jedno dotknięcie żeby wybić piłkę tak żeby chociaż musnęła tej ściany czy muru. No i jak była zamuła, bo wszyscy się gdzieś porozjeżdżali to się szło we dwóch na mniejsze boisko i grało w beki - każdy na swojej bramce i się strzela (były różne wariacje, że nie można bronić rękami, że tylko jedno dotknięcie przed strzałem itd.) wspaniałe wspomnienia z jednego z rzeszowskich osiedli na przełomie wieków
Lata 90 to był mój amerikan drim... pierwszą piłkę dostałem w wieku 3 lat, sięgała mi do pasa, według mamusi zapierdalałem jak tornado między przeszkodami na placu zabaw, spałem z nią w łóżku, trzymając tak mocno, że nawet stary nie mógł mi jej odebrać, jak miałem 5 lat to odbijałem o ścianę bloku, starszym zabrakło jednego do równych składów i usłyszalem "mały chcesz zagrać?", zostałem wybrany jako ostatni... ostatni raz w swoim zyciu... postawili mnie na budę, po złapaniu 1 piłki rzuciłem ja sobie pod nogi i nie oddałem nikomu, kurwa goool, starszym opadły kopary... tak narodziła sie legenda... w wieku 7 lat miejski klub...na pierwszym treningu sam sobie dośrodkowałem na przewrotkę, potem z krzyżaczka w okienko i do domu zabrałem już dres... oczywiście repra szkoły we wszystkim: gała, kosz, ręczna, lekka, rolki i złoty krążek... jak wychodziłem na boisko to na ławce rywali słychać było tylko "o kurwa" , wszystkie dupy się we mnie kochały, jak pogadałem z jakąś na przerwie to na nastepnej inna wpisywała w "szczerych myślach", że zmieniam laski jak rękawiczki...w wieku 9 lat nie mogłem przejść przez żadne osiedle bo wszyscy chcieli ze mną grac, nigdy nie odmawiałem, dla równych szans brałem największego przygłupa na bramkę i grałem 2 na 10, jak miałem 10 lat to w turnieju w holandii strzeliłm 5 bramek ajaxowi, po meczu podszedł do mnie ich trener i piwiedział "łanderful", ale odeszedłem... potem kadra wojewodztwa, makroregionu, polski...niestety w wieku 14 lat zaczęly się imprezy...nie gram do dzisiaj.. 😂
U mnie coś w rodzaju jednego podania nazywało się tysiąc. Zawsze ktoś stawał na bramkę, za gola było 50, za słupek 150, za główkę lub piętkę 100, za poprzeczkę 250 ,a za spojenie 500, igrało się do 1000, grało się zwykle na jeden kontakt chociaż czasami też na trzy, były różne wersje zasad. Jak ktoś wybił to stawał na bramkę, i zawsze wznowienie zaczynało się "ekspresem" czyli wrzuceniem piłki z ręki tak by było prosto strzelić z głowy. Był też stop czyli jak bramkarz złapał krzyczał stop, i wtedy wszyscy musieli zrobić od miejsca w którym stali zrobić trzy kroki, i bramkarz też mógł zrobić trzy kroki, i jak kogoś zbił piłką to osoba zbita szła na bramkę. Jeszcze była taka zasada że jak było już 900 to trzeba było strzelić główką, i po strzeleniu był koniec, ale były oczywiście kary. Były kręciołki, wyzwania, ale jednak najczęściej stosowane były dupy czyli osoba przegrana stała wypięta do słupka i dostawała piłką. Ale czasami też dupy poprzedzały karne które miały wyłonić kto owe dupy będzie strzelał.
To ja pamiętam, że na wakacjach w podstawówce były takie zajęcia w szkole, gdzie były mieszane roczniki, głównie starsze ode mnie i byłem lepszy od gości którzy byli z 2-3 klasy wyżej i grali po klubach lub w reprezentacji szkoły, a ja na ambicji latałem i pakowałem im brameczki
U mnie (łódzkie ale nie Łódź) grało się po prostu w jedno podanie. Tylko mieliśmy troszke inne zasady. Przed grą ustalało się ile goli strzelamy z bani i ile z nogi. No i najpierw trzeba było strzelić te gole z bani a dopiero później z nogi, co dawało pole do upierdzielania jednego z zawodników, który np podawał komuś na banie a ten specjalnie przepuszczał taką piłkę do bramki i ten, ktory strzelił z nogi szedł na bude (bramke). Często bywało tak, że graliśmy na prawdziwe kary a nie jakieś tam kopanie po pupciach, nie jeden przed grą już był przegrany i miał ustalone kary bo np. był mniej lubiany lub przyszedł na boisko ostatni. Z tego miejsca chciałbym pozdrowić ziomka, który był przy kości i oczywiście przy meczach między wiochami stawał na bramce a potem dostawał opierdziel a nawet liście od swoich bo źle bronił- ale w końcu nauczył sie bronić i stał na budzie nawet jak już nie był najgrubszy. On jedyny się rzucał i całe życie grał w jednej bluzie pumy z bardzo rozciągniętą kieszenią, tzw kangurką- mówiono na niego "kaszaniarz", krążyły legendy że kieszeń była rozciągnięta od noszenia tam kaszany. To legendarny strój, niczym koszulka Casillasa z finału MŚ. To były czasy...
Sprytne. Zrobili filler na temat uniwersalny, możliwy do puszczenia kiedykolwiek, więc kto wie gdzie oni dziś są. Tylko po włosach można rozpoznać czy to było live, czy nie 🙂
u nas na "dupniaki" mówiło się po prostu "dupy". grało się w nie zawsze na końcu popularnego "tysiąca" lub "pelusa" (to drugie to w sumie to samo co pierwsze, ale z minimalnie innymi zasadami i chyba bez punktów; odpowiedniki "jedynek"). na końcu gry w tysiąca strzelaliśmy karne, które broniła osoba, która akurat stała na bramce w momencie dobicia do 1000 punktów. kto trafił - ten strzela "dupy". kto nie trafił - ten jest celem "dup" razem z bramkarzem i każdy szczęśliwy strzelec wali im z orlikowej jedenastki w dupska. ale wspomnienia odblokowaliście, coś pięknego...
Pamiętam czasy wczesnej podstawówki (klasy 1-3), gdzie na naszej wsi nie było za bardzo nic do roboty poza piłką. Więc z chłopakami graliśmy w zasadzie codziennie, a jedną z ulubionych dyscyplin były podbicia (kapki). Jeden liczył (jako świadek), drugi podbijał. Na początku była świetna, ale był jeden kumpel, który zawsze się wkurzał, bo był najsłabszy. Do dzisiaj pamiętam, jak przebiłem tysiąc i miałem szansę dogonić Grześka (miał rekord, coś ponad 1100), a ten mnie popchnął i cały rekord szlag trafił. Nigdy więcej nie przebiłem tysiąca i już nigdy się nie dowiem, czy udało by misię zostać wioskowym królem kapek. A bardzo ciepło wspimnam ligę, gdzie graliśmy z sąsiednimi wioskami. Ekipa z naszej wsi chodziła do różnych podstawówek (nie, że wszyscy sobie chodziliśmy do różnych, jak nam się podobało, tylko 2 chłopaków do jednej, 5 do innej, 3 do jeszcze innej). I umawialiśmy się z drużynami z różnych wiosek na mecze (zazwyczaj w sobotę lub niedzielę). I jeździliśmy rowerami czasem i 20 km w jedną stronę, żeby zagrać taki mecz. Wszystko inicjatywa dzieciaków, bez jakiegokolwiek udziału dorosłych, a jeździliśmy tak w zasadzie przez dobrych 5-6 lat (od 1 do 5-6 podstawówki). Dzisiaj pewnie nie do zrealizowania. Jedno podanie u nas nazywało się "tylna część ciała", bo przecież przegrany dostawał z bliskiej odległości piłką od każdego innego gracza w tęże część ciała. Zasady były takie, że poprzeczka i słupek ratowały, a do tego były punkty. Np. bramka od słupka 2 pkt, od poprzeczki lub z przewrotki za 3. Można było dotknąć piłkę max. 3 razy, jeśli nie dotknie w międzyczasie ziemii. Jeszcze bramki z powietrza (jakiekolwiek, gdzie piłka od momentu strzału do wpadnięcia do bramki nie dotknie ziemii) były za 2 pkt. A to dlatego, że jeśli bramkarz taką piłę złapał w ręce, to wszyscy musieli stanąć w bezruchu, bramkarz mógł wykonać 3 kroki i rzucić taką piłką w kogoś innego. Dopiero w momencie, w którym bramkarz rzucił piłkę, inne osoby mogły się ruszyć, dopóki bramarz nie rzucił piłki. Jeśli kogoś trafił, to tamten stawał na bramce. Ale, tamten też mógł złapać piłkę (jak w zbijaku), i wtedy znowu wszyscy trafiali, i wtedy on mógł "przekazać" swoje wejście na bramkę komuś innnemu.
Trochę spóźniony, ale też podzielę się historyjką. Kiedyś w szkole zorganizowali u nas turniej miedzyklasowy w halówkę, problem polegał na tym że w naszej klasie było naprawdę mało chłopaków, a kilku od razu powiedziało że "nie gra" i koniec. Ostatecznie udało nam się złożyć skład. Nieodzowna okazała się Klaudia która była większa od połowy z nas. Dostała pierwszy skład i pozycje forstopera. Zmotywowani sukcesem jakim było samo sklejenie drużyny przystąpiliśmy do pierwszego meczu. Ja jak zwykle na bramce. Zgadza się, wiecie o co chodzi. Rozpoczynają przeciwnicy. Pełna koncentracja. Drugi kontakt z piłką był już strzałem. Z połowy boiska. Ten gol ustawił dalszy przebieg meczu. Gdy skontuzjowano nam Klaudię wiedzieliśmy że skończy się dwucyfrówką. Nie strzeliliśmy nawet bramki.
U mnie się grało w Wielbłąda. Polegało to na tym, że piliśmy piwo tylko lewą ręką ( wszyscy byliśmy praworęczni ), a jak któś wypił prawą to się mówiło "Wielbłąd!" i wtedy musiał albo wypić całą resztę tego piwa na raz, albo kupić piwo temu kto zawołał. Oczywiście gra trwała cały czas, 24h 365 dni w roku. W piłkę też czasem graliśmy.
14:33 u Leszka w domu w pokoju jego dziecka dzieją się rzeczy nadprzyrodzone o, których się w tym kraju nikomu nie śniło... Czyżby to duch ekstraklasy błąkający się smętnie podczas smutnej, ponurej i deszczowej październikowej reprezentacyjnej przerwy? 🤔🧐🤔
10 minutowa przerwa i mecz to było prosto rozwiązywane u nas na piętrach, bo mieliśmy na pierwszym i drugim piętrze korytarz dzielony na pół, po prawo chodzili ludzie, po lewo był taki korytarz na zabawy, bojki, i mecze. Tylko trzeba było pilnować dyżurnych którzy byli na danym piętrze, albo ich „zająć” jakimś innym tematem.
U mnie w klasie podstawowej, gdzieś od piątej klasy grało się korkiem od butelki na korytarzu i graliśmy na każdej przerwie, nie bacząc na innych. A w czwartej klasie graliśmy raz zwiniętym banknotem 50 zł, tylko tym sprzed denominacji, bo to były te lata przejściowe, gdzie można było płacić i starymi i nowymi. Ten banknot w przeliczeniu na nowe to było 0,5 grosza, a jak nauczycielka to zobaczyła, to nam zrobiła taką połajankę, że nie szanujemy pieniędzy, że do dzisiaj pamiętam :D
U mnie jedno podanie nazywało się... Jedno podanie. Pole bramkowe spoza ktorego mozna bylo strzelać. Z wewnątrz tylko z glówki i przerzutki, które ratowały. Grało sie do 10 z tym że do 4 kasowane. Potem karne i albo strzał w dupsko piłką, bieganie wkoło boiska albo wyciaganie z piasku zakopanej w niej zapałki :)
Ci którzy najwięcej czasu spędzali na boisku niekoniecznie musieli mieć w domu trudną sytuację - mogli mieć po prostu starego, który ciągle wymyśla BOJOWE ZADANIA
W nowej Fifie jest tryb Rush gdzie gra się na orliku 5na 5 i tam nikt nie podawał , każdy brał piłkę i sam szedł. Co zrobili z tym twórcy ? Wymyślili że trzeba kolekcjonować asysty :) Teraz idzie gość sam na sam i podaje do tyłu żeby tylko zdobyć asystę :) Piękne.
A propos wślizgów: będąc w gimnazjum podczas parafialnego turnieju szóstek na szkolnej hali sportowej przez kilka meczów ładowałem wślizg za wślizgiem, po czym sędzia (nasz wuefista) za każdym razem odgwizdywał przewinienie. Nie wiedziałem o co chodziło, bo na w-fie nigdy tego nie gwizdał. W końcu ktoś mi powiedział, że wślizg to faul. Tak poznałem jedną z podstawowych zasad piłki halowej.
Odcinek Tetryków krótszy niż 2h powinien być w Shortsach
Ahhh, opowiem wam o najlepszym, u mnie to był Marcin. To było złote dziecko lat 90-tych. Zawsze uśmiechnięty, sam nie miał za wiele, a zawsze się dzielił. Mógł kiwać, ale pozwalał wykazywać się innym i dużo podawał. W klubie grał na ataku, ale na podwórku schodził szlachecko do obrony. Zawsze pierwszy zgłaszał się na bramkę jak nie było ochotników. Był po prostu najlepszy.
Pozdrawiam,
Marcin.
złoto xd
U nas był Piotrek, też grał w klubie. Był taki dojrzały, każdy czuł się zaopiekowany w jego drużynie. Kiedy inni jebali cię za puszczenie szmaty jak się stało na bramie, on poklepał po plecach i leciał od bramki do bramki. Pierwszy miał korki adidasa, te takie klasyki czarne z białymi paskami.
temat tak nostalgiczny, że aż mi się przypomniało, że mam wizytę u proktologa we czwartek.
,,Czego nie mówią pacjenci u proktologa''
Nie takie straszne. Idąc tam najbardziej bałem się, że mi się spodoba...
Podstawówka nr 28 w katowicach. Lata 90-te. Z klasą B i D, to przeważnie wygrywaliśmy. Ale klasa C to była totalna epopeja porażek, dramat beznadziejnej walki, himalaje włożonego wysiłku. Mieli mega pakę. Czyżyk na bramce (szczęście mieli on tylko zawsze bronił) bez różnicy czy asfalt, żwir, deszcz czy błoto rzucał się zawsze i wszędzie. Obrona to wiadomo zero, ale ten atak. Dziku, Pacyfa, Mierniol, Krakowiak.... kozaki. My to nawet przegrywaliśmy z nimi brakiem fajnych ksywek... Kuba, Zbychu, Marek, Nowy, tylko Spider trochę nadrabiał, ale no ludzie kochani z czym do ludzi. Wygrywali czasem ze starszą klasą, a tam grał gość o ksywie Maradona, więc wszystko w temacie. Walczyliśmy dzielnie przez 8 lat. Wyniki 15:2, czy 20:5 były właściwie normalne. Oni często przy 12:0 potrafili się mocno kłócić... czemu k..wa nie podajesz sam przecież byłem. Nasze boisko asfaltowe miało mały feler. Jak lali asfalt, to chyba dostało się powietrze i jak zaschło, to zostało sporo takich wystających bąbli. Można było nieźle się wywalić No to zostawały 2 boiska przy technikach, ale tam wiadomo rządzili starsi. Był jeszcze trawiasty stary Kolejarz, ale tam było trochę dalej (polecam Tetryków w drodze, piękny remont boiska, gra tam Rozwój Katowice i z młodymi wychowankami robią fajną pracę) I raz na boisku technikum poligraficznego pewnego dnia wydarzył się podwójny cud. Nikt nas nie wygonił, zagraliśmy i wygraliśmy z klasą C. Jakoś 1 czy 2 bramkami (nawet raz trafiłem). Do dzisiaj jak to wspominam, to czuję się superbohaterem. Pewnie nikt tego nie pamięta, ale dla mnie to jeden z większych sukcesów. Jak dla tego drugiego z reprezentacji, co to strzelił Niemcom w słynnym meczu Sebatiana Mili.
No i pewnego dnia zagraliśmy ostatni raz i już nigdy nie wyszliśmy razem na boisko.....
Aż mi się przypomniała traumatyczna historia z dzieciństwa. Byłem najmłodszy pod blokiem i biegałem sobie jako "sędzia" na boisku, początek XXI wieku. Pomyślałem, ha! Przecież w domu mam kartki, te takie kwadraciki wydzierane z kleju, żółte i czerwone... Genialne, pójdę po nie do domu. Koledzy zaaprobowali ten pomysł, poszedłem do domu po kartki, wyobrażając sobie jak niczym Pierluigi Colina wprowadzam niezbędny dla gry ład, porządek i... Mama mnie nie wypuściła już.:((
Niektórzy mówią, że koledzy nadal czekają aż wrócisz z kartkami. 😢
Co.za kurwa
Przez cały odcinek latały w głowie migawki z super spotkań podwórkowych, starzy kumple, wybitne akcje. I człowiek tak siedzi i myśli, że już nie ma kontaktu z tymi ludźmi, do kariery sportowej niesamowicie daleko. Wrócić tam na jeden dzień, pokłócić się czy była bramka, krzyknąć do mamy "zaraz bede" gdy woła już do domu. Marzenie
Właśnie zdałem sobie sprawę, że mam kontakt z 1 ziomalem z którym grało się w gałe te 15-20 lat temu. Masakra, szkoda. Marzenie spędzić z nimi wszystkimi ten jeden dzień na boisku.
12:00 U nas to graliśmy w tysiąca
Gol za 50 słupek za 100 poprzeczka 200 spojenie za 300
Czy Arkadiusz Milik to Pana kolega z osiedla?
My za to graliśmy w "setę" czyli to samo, tylko słupek za 5, poprzeczka za 10 itd :D
Btw czy też graliście tak, że jeśli piłka była w powietrzu to liczyło się "odbicia" bez dotknięcia ziemi przez piłkę i do finałowych punktów za "gola, gola od słupka, gola od poprzeczki itd" dopisywało się 5pkt, za każdą "żonglerkę" w powietrzu?
My trochę inaczej :) Gol za 10, piętą 30, wolej 50, główką 100, od słupka 200, od poprzeczki 300 i z przewrotki 500. Od 100 trzeba odpisywać strzelając gola, wcześniej się zmazywało. Od 900 nie można było odpisać.
Spojenie było za 500
Dobrze, że jesteście. Nie ma innego kanału, który zrobiłby tak zajebisty program.
Podczas słuchania przypomniała mi się historia szkolna związana z piłką. Jestem z małej miejscowości z której szkoła nigdy nie pojechała na powiatowe zawody w piłkę bo zawsze przegrywaliśmy z miejscowością w której był lokalny klub a chłopaki z podstawówki byli tam juniorami. I to nie tak że wcześniej w mojej szkole nie było wybitnych piłkarzy, byli ale zawsze przegrywali z tamtą szkołą. Przyszły zawody a bardziej mecz gminny, który decydował kto pojedzie na powiatowe rozgrywki. Moja szkoła wystawiała zespół złożony z pięciu chłopaków z mojej 5 klasy i czterech z 4 klasy (graliśmy po 5+bramkarz) Stanęliśmy na przeciwko 6 klasistów. Ja byłem bramkarzem bo ojciec jest wielkim fanem Manchesteru United i Realu i się za małego naoglądałem Casillasa i Van Der Saara (jestem rocznik 2001). Naprawdę lubiłem grać na bramce plus nienawidziłem biegać. Tak się przed tym meczem z chłopakami nakręciliśmy że wszyscy graliśmy co najmniej jak wielki Milan. Wszyscy zaangażowanie na 1000% ale piłka nie chciała wpaść do bramki. Pamiętam że zaliczyłem wtedy jakiś kosmiczny mecz i broniłem wszystko. Ale mieliśmy pod górkę bo sędzią był trener przeciwników i nas kręcił niesamowicie. Wyczarował 2 karne z kapelusza, ale jakimś cudem oba obroniłem. Wyrzucił z boiska mojego najlepszego kumpla, po tym jak przeciwnik zameldował mi się w kolano (nie było nawet żółtej kartki XDD) a mój przyjaciel powiedział co uważa o jego sędziowaniu (nazwał go kurwą jebaną sprzedajną xDD). Aż w końcu wydarzył się cud. Nasz obrońca zajebał zza połowy taką bombę, piłka odbiła się od słupka i wpadła do siatki. Dojechaliśmy 3 minuty do końca meczu i stało się. Wygraliśmy 1:0. Pierwszy raz w historii pokonaliśmy odwiecznych wrogów i pojechaliśmy na powiatowe zawody. Pół szkoły wbiegło na boisko, ściskali nas, podrzucali, nauczyciele podawali rękę i gratulowali. Najładniejsza dziewczyna w szkole oznaczyła nas w poście na Facebooku (dziś robim karierę jako modelka a ten post dalej wisi na jej Facebooku).Byliśmy Królami Życia. Do dzisiaj nasze nazwiska wiszą w gablocie "Z nich jesteśmy dumni". Jeden z najlepszych dni mojego życia i dzień w którym zakochałem się w piłce nożnej. Finał tej historii jest taki że pojechaliśmy dwa tygodnie później na powiatowe zawody, dostaliśmy w pizde 0:7 i odpadliśmy, po pierwszym meczu.
nie było mnie na lajwie, ale 2 szybkie historyjki-wspomnienia:
1. na podwórku grało się na trzepak na piachu, no i potem na wuefie na szkolnym człowiek się zapomniał i zrobił przewrotkę na betonie z pięknym wyrżnięciem łbem, karetką i szyciem (plama przypominała o tej pięknej zagrywce aż do wymiany nawierzchni naście lat później);
2. w wakacje na osiedlu nie dało się grać w nogę, bo do swojej babci przyjeżdżał wnuczek z reichu... ze szkółki Bayernu... także przez 2 miesiące graliśmy wtedy w kosza. ;P
Fajny, luźny temat, w sam raz na odtrutkę po porażkach reprezentacji i z tęsknoty za eklapą.
Wjechała nostalgia mocno, całe osiedle za Legią, tylko ja i inny kolega za Wisłą, ale codziennie całe dnie na boisku, ta sama podstawówka, razem sksy, więc nie było kompletnie złej krwi, raczej szydera jak któremuś z klubów nie poszło. Czasy jakiejś takiej normalności.
Te opowieści przypomniały mi historię z podstawówki. Mieliśmy zastępstwo z panią ze świetlicy i poszliśmy grac w piłkę na boisko. Wiecie, szkolne boisko na wsi, dobra nawierzchnia, solidny, twardy beton, bez dziur. Ja na bramce. Kolega oddaje klasyczny strzał z całej pety. Obroniłem, ale złapałem się za rekę, bo mnie bardzo zabolało. Pani oceniła sprawę wnikliwie i z dużym znawstwem i orzekła "e tam, możesz grać". Dokończyłem mecz i nawet gola nie wpuściłem. Potem na przerwie kolega przez przypadek usiadł mi na ręce i sprawa już potoczyła się szybko - lekarz, rentgen, diagnoza, gips. Gdy pani ze świetlicy dowiedziała się, że mam złamaną rekę powiedziała "o, to ciekawe". Wtedy nie wydawało mi się ciekawe, ale skoro pisze o tym wszystkim po tylu latach, to może coś w tym jednak było.
W gimnazjum skręciłem kolano bardzo ciężko, było większe od uda. Błagałem o pogotowie a dyrektorka kazała mi iść 1,5 km z buta do ośrodka zdrowia, nie pozwalając moim ziomkom zwolnić się z lekcji żeby mi pomogli 😅 i wlokłem nogę za sobą, a 100 m przede mną woźna wkurwiona że za wolno idę 😂
Głębokie lata "90, moja podstawówka, 1 czerwca - dzień sportu. Szczyt wyżu demograficznego, duże miasto, klas nasrane jak hindusów w Gangesie, po 36 uczniów, połowa typów. Stary stary system - 8 klas, jakie tam gimnazja. Dla klas 4-8 turniej piłkarski od samego rana do wieczora, czyli do 14:30. Graliśmy 5 na 5, ja byłem drugi do wejścia po takim Przemku. Moja robota była prosta, wchodziłem jako "Jugol" - miałem po prostu wypierdalać piłki do "Miśka" z przodu i łamać kręgosłupy moralne drużynom przeciwnym. Warto nadmienić, że byliśmy wtedy w klasie szóstej. Jechaliśmy równo, ze starszymi, z młodszymi, doszliśmy do finału. Tak się złożyło, że w finale graliśmy z naszymi największymi wrogami - klasą równoległą, 6D. Rywalizowaliśmy dosłownie we wszystkim. "Misiek", kapitan, trener i jedyny, który umiał przekopać całe boisko stwierdził, że trzeba trochę bardziej technicznych graczy niż ja na ten mecz, bo go kurwa trzeba wygrać za wszelką cenę. Pierwsza połowa 0:0, druga połowa 0:0, dogrywka 0:0. Rzuty karne - wierzcie lub nie przez cztery serię 0:0. Ostatnia seria - nasz bramkarz broni! My mamy ostatni strzał. "Misiek" już macha do Przemka (tego pierwszego do wejścia) żeby strzelał. Nagle ni stąd ni zowąd pojawia się mój starszy brat, znany z dwóch rzeczy - że jako bramkarz z lubością rzucał się na betonie (wszystkie bluzy z targu miał porozpierdalane) i z tego, że nie był zbyt zdrowy psychicznie (czego objawem mogło być jego rzucanie się na betonie). Wkurwił się jak nie wiem, że nie zagrałem w tym finale, więc ryczy na całe gardło, że ja mam strzelać. Jako iż "Misiek" kiedyś miał z nim do czynienia (wylądował w dużym kontenerze na śmieci) zgodził się. Podszedłem z sercem w gardle do ustawionej piłki. Zrobiłem jedyną rzecz, jaką umiałem robić z przodu - zajebałem z całej siły z czuba. GOL! FINAŁ WYGRANY!!! Był to jedyny moment w moim życiu, kiedy noszono mnie na rękach i chyba najszczęśliwsze wspomnienie z dzieciństwa (pamiętam nawet, że grałem w koszulce Chicago Bulls). To jest właśnie futbol, bloody hell, tworzy magię i zostaję z nami w sercach na zawsze.
My graliśmy na asfaltowym boisku. Świetnie wyrabiało tolerancję na ból.
Charakterystyka mojego podwórka piłkarskiego:
Hierarchia:
Adam AKA "Adi" - najlepszy w klasie, pozycja: napastnik/ofensywny pomocnik; najlepszy drybler jakiego widziałem, mega szybki; nie zapisał się do żadnego klubu, bo wolał być najlepszy na naszej dzielnicy i nas regularnie kosić; prywatnie śliski cwaniaczek
Wojtek AKA "Edziu/Edek/ Edek listonosz" - dobry drybler, szybko biegał i miał cela; prywatnie zadufany i chytry
Grzesiek - dobry drybler, silny w starciach; prywatnie cynik-śmieszek
Mateusz AKA "Gaca" - całkiem niezły, pozycja: tu i tam, biegał gdzie chciał
Piotrek AKA Chudy - niezbyt dobrze grał, ale był silny i miał lutę w bucie; prywatnie niezbyt wiarygodny gawędziarz, mój najlepszy kumpel
Michał AKA "Jogi" - cośtam potrafił, grał w środku, cechowała go agresja boiskowa (i pozaboiskowa) oraz rubaszny tryb życia; prywatnie - kumpel
Andrzej - najlepszy bramkarz jakiego widziałem, chłop rzucał się nawet na asfalcie; prywatnie solidnie zakręcony i nieogarniający rzeczywistości typ
Ja (ksywa "Ćpun", przez podkrążone oczy) - najlepszy obrońca - sztoper; moja technika polegała na nieprzepuszczaniu nadbiegającego zawodnika i wybijania piłki na aut albo podanie do najbliższego "po prostej" (na drugą podanie nigdy nie docierało do adresata); sukcesy: mistrzostwo dekanatu w turnieju ministrantów 2003 - wszystkie mecze na boisku; strzelony rzut karny w półfinale
Darek AKA "Aniołek" - pozycja: nigdzie (bierny skrzydłowy); stawał sobie gdzieś z boku i obserwował świat, a gdy jakimś cudem ktoś przebiegał obok niego kopał po nogach lub stosował technikę "pół-wślizgu" jedną nogą; gdy jego zmagania nie przyniosły skutku (a tak najczęściej się działo) nie ruszał z miejsca i nadal obserwował okolicę; w czasach licealnych grał z nieodłączną fajką w gębie - legenda głosiła, że to dodaje mu szybkości na krótkim dystansie i brutalności w starciach jeden na jeden; prywatnie - mój drugi najlepszy kumpel
Mariusz AKA "Rudy/Ryży/Kejza" - umiejętności: stanie na "sępa", okrzyk "Adi, podaj!" wzmacniany nieustannym machaniem łapami; gdy jakimś cudem Adi podawał mu długą, Mariusz krzyżował ręce na klacie, zamykał oczy i wykręcał nogę by przyjąć "na klepę"; udało mu się przyjąć na tę klepę tylko raz - piłka poleciała wówczas z powrotem na naszą połowę; prywatnie: nijaki typ
Najlepsza ekipa do grania
Zrobiło się nostalgicznie, więc podzielę się grami z mojego rodzinnego Zawiercia:
- Jedno podanie
- Skrzypy - łatwiejsza wersja "jednego podania", bo można było wielokrotnie dotykać piłki.
- Główki - jedno podanie, ale piłkę trzeba było odbić głową.
- Król - kopanie piłki o pionową powierzchnię (najczęściej ścianę) tak, aby przeciwnikowi wybić ją jak najdalej. Jeśli nie dał rady dokopać - zdobywał kolejno litery: K, R, Ó, L i przegrywał.
- Puma - chyba ewenement, bo nie spotkałem się z tym nigdzie indziej. To inna wersja gry w chowanego. Jedna osoba wybijała piłkę, a reszta miała za zadanie się schować, podczas gdy ona wracała z zamkniętymi oczami. Aby kogoś zaklepać, musiała to zrobić, dotykając piłki. Główna różnica polegała na tym, że w "pumie" dało się uratować osoby zaklepane - poprzez wykopanie piłki z bazy przez kogoś, kto jeszcze nie został odnaleziony. Jeśli to się udało, cała zabawa zaczynała się od nowa.
I coś ze świata koszykówki - "Ruskie". Gra polegała na trafieniu piłką o tablicę lub obręcz kosza w taki sposób, by kolejna osoba miała jak najtrudniej. Z reguły chodziło o to, by uderzyć jak najmocniej z haka i celować w krawędź tablicy albo obręcz.
Też się na podwórku bawiliśmy w coś podobnego do Pumy, ale nie pamiętam jak się nazywało i czy w ogóle miało nazwę
Dzieciństwo spędziłem na wsi i pamiętam do dziś, gdy na gminnym turnieju międzyszkolnym ograliśmy rywali z miasta, którzy trenowali w profesjonalnych klubach. Najlepsza była ich reakcja po meczu, gdy między sobą mówili: "Jak mogliśmy przegrać z takimi frajerami" 😂 Takie zwycięstwo cieszyło podwójnie 😉
Na turnieju w Zgierzu wylosowaliśmy mityczna KOSE KONSTANCIN z mlodym Koseckim, ktory w tamtych czasach mial taki model butow jaki sie fizjologa nie śnił, ale ograliśmy ich 2:0, dzisiaj obaj nie gramy już w pilke, ale ja nie uzbieralem na panamere i nie mialem nawet okazji zgubic spodenki na narodowym
Historia z życia. Graliśmy chyba w jakiejś 5-ej klasie jakiś turniej szkolny w piłkę. Moja klasa miała niezłych "piłkarzy" i ja na ich tle byłem raptem uzupełnieniem składu. Przed turniejem z gry wypadł jeden z zawodników pierwszego składu bo złamał rękę. Ja wbijam w jego miejsce i zagrałem w sumie 3 mecze. Zajęliśmy chyba 3 miejsce i w związku z tym mieliśmy dostać jakieś medale. Wyobraźcie sobie smutek, rozgoryczenie i zderzenie z rzeczywistością gdy medali nie starczyło dla dwóch z nas i okazałem się jednym z tych którzy tego medalu nie dostali, podczas gdy wuefista sam nakładał medal na szyję gościa z ręką w gipsie którego zastępowałem na boisku. Garda z pokory nigdy nie stała się mocniejsza niż po tej traumie.
🥇
@@maciej5294 😭
Apeluję o zrzutę na medal dla ziomeczka. Opowiem tutaj swoją historię: koło domu mam kort tenisowy (ziemny, jak na Rolland Garros), należy do ośrodka wczasowego w którym pracowali moi rodzice. Od wiosny do późnej jesieni dzierżawili go i dbali o niego małżeństwo- on trener tenisa, były tenisista, ona nauczycielka, ale do sedna. W kilku całe wakacje graliśmy sobie tam u nich za darmo, a że grało się od małego i miało się trochę smykałkę to wygrywałem turnieje, na które przyjeżdżali na co dzień trenujące dzieciaki bogatych tatusiów 😅 no i przyszedł turniej na którym każdy grał z każdym w grupie i przechodziło się do półfinału. Wygrałem wszystkie mecze, włącznie z finałem. Do finału awansował początkujący ziomal co było dużą niespodzianką i ta żona trenera rozdaje medale i puchar. Ja czekam żeby tylko odebrać co swoje i do domu a ona wyczytuje, że zająłem 3 miejsce. Mówię co kurde?! A ona wzięła mnie na bok i mówi że trzeba zachęcić tamtych chłopców bo dali z siebie wszystko a nie grają tak długo jak ja. Jako zawiedziony 13- latek szedłem do domu i krzyczałem po drodze "korupcja". To był koniec mojej kariery, odłożyłem rakietę na kołek, zdradzony i oszukany. To były czasy ❤😅
@@grubygrubas5951 Lepiej nie. Ktoś założy zbiórkę na siepomaga, ucieknie z kasą, a gościu będzie miał kolejną traumę do przepracowania, nie ma sensu mu tego robić
@@grubygrubas5951 no to chyba takich historii o niesłusznie nieprzyznanych pucharach i medalach będzie więcej. Osad zjawiska potrzebny.
Olki świetna refleksja na temat najlepszych poza domem, poza problemami, szlifując swoje umiejętności i uciekając od gorszego życia - na boisko.
1:13:01 Historia z "kto jest kim" z mojego podwórka. Okolice 2001 roku, kadra Engela pięknie gra w eliminacjach, a my przez całe wakacje na naszym boichu. Ja jestem Kałużnym, Dawid Kryszałowiczem, a Grzesiek Świerczewskim. Pół kadry na kawałku trawnika między blokami. Któregoś dnia tych wakacji podchodzi do nas jakiś nieznany nam ciemnoskóry chłopak i pyta czy może dołączyć. Przyjechał do babci z bloku naprzeciw i przez okno widział jak gramy. Sensacja ogólnie jak na naszą małą mieścinę, bo nikt nigdy żadnego kontaktu z innym kolorem skóry nie miał. Otwartość jednak pełna - pozwalamy dołączyć. No ale chłopaku, kim Ty będziesz?, bo tu kadra gra. Wiadomo, Ty będziesz Olisadebe! Gość się speszył i mówi: Nie no, ja wolę być Krzynówkiem xD
To ja napiszę swoją historię, bo podczas tamtej domówki byłem przeziębiony i zasnąłem w trakcie. Jakaś 1-2 Technikum z kolegami z klasy szybko zbieramy się na turniej halowy, gdzie mecze odbywały się co sobotę. Przy zapisie nikt nie miał pomysłu na nazwę drużyny i po chwili idzie kolega i zapisuje nas jako „Polska Gorzów ” XD. Przychodzi pierwszy mecz, ja stoję na bramce z trybun słyszę głosy „Ale mają niskiego bramkarza ” wtedy miałem z 1,70 (potem na szczęście urosłem do 1,73 XD). Sami się tego nie spodziewaliśmy ale wygrywamy jakieś 6-0, ja kilka dobrych interwencji w tym obronione sam na sam, gdyby ktoś to nagrywał można by zrobić filmik „Witek Produkcje parady i interwencje [Krzysztof Krawczyk - Parostatek Bass Boosted Remix] ”. W drodze powrotnej totalnie opuszczona garda z pokory i zaczynamy sobie rozkminiać, że jest jedna drużyna faworyci turnieju to z tymi może być ciężko ale remis może się uda ugrać a resztę to golimy do zera. Przychodzi następna sobota, my totalnie pewni siebie przystępujemy do następnego meczu (Ja dzień wcześnie byłem w kinie na nocnym maratonie Kapitana Bomby i spałem może z godzinę). Teraz role się odwróciły i my dostajemy 6-0 w plecy. Przeciwnicy totalnie nas zdominowali fizycznie (Musieli byc pewnie ze Stycznia i Lutego XD). Zrezygnowani wracamy przebierać się do szatni, ale to jeszcze nie koniec bo wołają nas żebyśmy zagrali jeszcze jeden mecz, bo okazało się, że w zeszłą sobotę drużyny grały po dwa mecze i mamy jeszcze do nadrobienia zaległy. Akurat Futbolowi Bogowie chcieli, żeby był to mecz z faworytami turnieju z którymi „może być ciężko ale remis może się uda ugrać ”. Wracamy na halę jak na ścięcie, zaczyna się mecz i o dziwo remis utrzymuje się przez cały czas, ostatnia minuta jest rzut rożny ja wchodzę w pole karne i... no co wy tak naprawdę skończyło się 10-0 w plecy. Tak zakończyła się krótka przygoda „Polski Gorzów” na piłkarskiej mapie Polski. Od tamtej pory garda z pokory trzymana zawsze.
Historia zaczęła się kilka lat przed 1985 rokiem. Rzecz miała miejsce w Lublinie na osiedlu Sienkiewicza pomiędzy dwoma blokami przy ulicy Skrzetuskiego gdzie był asfaltowy plac zabaw dla dzieci z huśtawką. Owa rzecz była konstrukcją z rur stalowych w kształcie ramy w środku której znajdowała się wychylna ława z siedzeniami. Wymiary tej ramy to około 5 m długości na 2,3 m wysokości.
Wymyśliłem, że możemy grać w piłkę w oparciu o przepisy, które dostosowałem do naszych warunków jakie mieliśmy na placu. Drużyna liczyła 3,4 zawodników plus bramkarz. Gra rozpoczynała się przy jednym z bloków na wysokości huśtawki tak jakby na normalnym boisku zaczynać w narożniku boiska patrząc na słupek bramki. Aby strzelić gola należało obiec huśtawkę po łuku, znaleźć się na połowie przeciwnika i przeprowadzić jakąś akcję. Druga drużyna po odbiorze przebiegała na przeciwną stronę i starała się także rozegrać piłkę. Nie było spalonych i można było zagrać bezpośrednim podaniem ponad huśtawką do partnera ustawionego po drugiej stronie. Takie zagrania uczyły bardzo dobrego przyjęcia piłki z powietrza lub bezpośredniego strzału. Te zagrania nazywaliśmy "brazylianą". Wydaje mi się, że wielu z tych młodych chłopaków chociaż wtedy większość z nich nie trenowała w żadnym z klubów w Lublinie, dzisiaj jakby przenieść ich żywcem do jakieś sekcji młodzieżowej w szkółce piłkarskiej to ich rówieśnicy mogliby im "buty czyścić".
W grze były jeszcze nieoczekiwane przeszkody w postaci przechodniów, którzy nagle pojawili się na placu gry i których trzeba było okiwać lub Pani z wózkiem. Końcem boiska był początek balkonów na bloku z jednej strony. Z drugiej strony końcem były wejścia do klatek schodowych na drugim bloku. Ryzykiem w tej grze były kopnięcia, które zmierzały w szyby lokatorów. Całe szczęście, że nasza gromada była z tych dwóch, trzech bloków i wszystko rozchodziło się po kościach.
Nie było rzutów rożnych ani autów. Piłka zawsze była w boisku. Wolne były tylko wtedy jak poszkodowany nie mógł podnieść się z asfaltu. Rzuty karne były tylko za ewidentne zatrzymanie piłki ręką w obrębie bramki. Bramkarze mogli strzelić gola jak w momencie akcji swojej drużyny przeszli na drugą stronę huśtawki. Po kilku latach tę grę nazwano "Waryśbol" od mojego przezwiska Waryś.
Po takich treningach na placu zabaw, później graliśmy mecze pomiędzy blokami lub osiedlami na boiskach z dwoma bramkami i wiele z nich wygrywaliśmy. Zwieńczeniem tych lat było wygranie Wakacyjnego Turnieju Dzikich Drużyn w Lublinie w 1985 roku.
Któregoś dnia w roku 2006 przyjechałem odwiedzić swoich rodziców i widzę jak grupka młodych chłopaków gra pod blokiem w grę, która coś mi przypomina. Zainteresowany wchodzę na plac zabaw w przerwie spotkania i z ciekawości pytam chłopaków w co grają? Pada krótka odpowiedź..... no nie wiesz, przecież to "Waryśbol"!... I zrobiło mi się tak przyjemnie i miło. Nie zdradziłem, że ja jestem tym "Waryśbolem".
Kilka miesięcy temu w roku 2024 znów pojawiłem się na tym placu ale jego już tam nie ma. Zamiast asfaltu rosną drzewa, krzewy i trawa. Wkopany jest znak informujący o zakazie gry w piłkę. Historia futbolu na osiedlu Sienkiewicza w Lublinie nie napisze już nowego rozdziału.
Pozdrawiam Arkadiusz Wawryszuk.
Dwa plecaki jako bramka, kawałek zielonej "murawy" przy SP 164 na łódzkim Karolewie, no i korkotrampki z ryneczku... Ah te wspomnienia, no i najważniejsze zeby nie wejść w 💩, bo boisko miało wiele przeznaczeń, psy też je lubiły 😁
"Kiedyś to było" wersja Goal 🔥
W domu mam medale z PUCHARU PROBOSZCZA, swego czasu organizowanego u mnie w parafii liczącej około 1100 osób. Proboszcza był byłym kapelanem legii. To byly lata po 2010. Na jednym z turniejów mielismy specjalnych gości - Marcina Mięciela oraz specjalnego sędziego na turniej - Wita Żelazko...
3 klasa gimnazjum. Turniej szkolny. Moja klasa doszła do półfinału rozgrywek gdzie mierzyliśmy się z 3c która była jedną z dwóch klas które mogły wygrać te rozgrywki. My byliśmy skazywani na porażkę. Grałem na bramce i co to był za mecz w moim wykonaniu. Mecz odbywał się na hali broniłem jak w transie choć bramka była ostrzeliwana z każdej strony. Słupki,poprzeczki i jakimś cudem utrzymywało się 0:0. na 30 sekund przed końcem wyrzucałem piłkę od bramki. Idealnie na nóżkę tak że z woleja w samo okno wpadło i wszyscy w szoku. Wygraliśmy 1:0 i przeszliśmy do finału który mieliśmy grać za tydzień. Przez tydzień z głową do góry chodziłem i dowiedziałem się że wfista postanowił zabrać mnie na turniej wojewódzki. Finał przegraliśmy i to dość sromotnie bo było 8:3 ale na zawody pojechałem. Dumnie można było chodzić po szkole bo każdy zazdrościł a dziewczyny wiadomo że na piłkarzy lepiej patrzyły. Wyjazd autobusem do oddalonego Pułtuska gdzie na miejscu po losowaniu okazało się że naszym przeciwnikiem będzie Pułtuska szkoła ale mecz będzie dopiero za 4 godziny. Więc czekaliśmy na 1 mecz a w tym czasie dowiedziałem się że ja grać nie będę a w bramce stanie kolega. W meczu było 2:2 więc była dogrywka i wfista stwierdził że na karne wchodzę bo akurat karne skutecznie broniłem. Nikt mu tylko nie powiedział że zmiana musi odbyć się przed karnymi (bo tak uznał sędzia) i na boisku się nie pojawiłem. W karnych oczywiście przegraliśmy i mogliśmy wracać do domu 🤣
Klimat turniejow w czasach podstawowki i gimnazjum i wymyślanie NAJBARDZIEJ ŚMIESZNYCH NAZW DRUŻYN żeby Pan organizator musiał wyczytać je na glos zapowiadajac kolejny mecz
Od razu przypomniał się mi Al Bundy i jego sławne cztery przyłożenia w meczu szkolnym😅...a potem żona Pegi i złamana kariera🤣🤣🤣
Wzmianka Leszka o tym, że Kasia grała, przypomniała mi, jak sama poszłam w podstawówce do nauczyciela, czy może by się dało założyć dziewczęcą drużynę w szkole (Śląsk, wczesne lata dwutysieczne). Zaczął się tak histerycznie śmiać, że z kanciapy wyszedł też drugi wuefista, z podobnym nastawieniem zresztą. Jedyne, co ugrałam to umowa, że jak chłopaki z klasy pozwolą, to możemy grać z nimi na lekcjach, ale tylko pod warunkiem, że gol strzelony przez dziewczynę liczy się podwójnie. Zagraliśmy chyba dwa takie mecze, były kłótnie o wypaczanie wyników, chłopaki cofnęli pozwolenie i tak się skończyło moje szkolne granie. Nauczyciel był za to z siebie super zadowolony, bo przecież mi mówił, że dziewczyny nie grają i to nie ma sensu. Ale przynajmniej na podwórkowe granie się łapałam- co prawda najczęściej lądowałam na bramce, ale i tak się człowiek cieszył, że możeXD
Odnośnie bramkarzy to był taki moment w liceum (którego nie znosiłem i nienawidziłem mojej klasy) w którym latałem na bramkę bo byłem jednym z tych "słabszych" (w liceum czytaj: Nie wyrosłeś jeszcze na 2,5 metra i nie ważysz 100 kg w samych mięśniach). Jako że lubię piłkę i jak gram to mi zależy to też nie stałem na tej bramce "za karę" tylko faktycznie starałem się coś bronić. Nie mam żadnych umiejętności, ale jak byłeś w stanie stojąc w miejscu wyciągnąć rękę w bok aby złapać lub odbić prosty strzał w bramkarza to w takiej idiotycznej grze podwórkowej byłeś już "panem bramkarzem kozakiem".
Te "umiejętności bramkarskie" tak się już przyjęły że gdy ogłoszono jakiś turniej szkolny to ekipa z klasy cała podeszła do mnie i prosiła abym zagrał z nimi w tym turnieju na tej bramce bo ja tak dobrze bronię. Przez to całe okropne liceum gdzie byłem przez tych ludzi dręczony nie miałem większej satysfakcji niż wtedy gdy pokazałem im faka i powiedziałem wprost że nie zamierzam z wami grać po tym jak mnie traktowali.
Z tego co pamiętam to nie poszło im najlepiej bo trzeba było jednego gościa "z pola" wstawić do bramki.
Dosyć wcześnie osiągnąłem swój szczyt w piłce. Miałem jakieś 14-15 lat. Czekając na swój mecz w juniorach okazało się, że seniorzy którzy mieli grać przed nami nie mają bramkarza. Nie minęło 5 minut i już przebierałem się w szatni z chłopami w wieku moich rodziców. Przed meczem panika: Panowie, goście chcą sprawdzać. Dostałem do ręki dowód od typa siedzącego na trybunach, który miał kartę zawodnika, ale w tym meczu nie grał. Gdy wyczytali jego nazwisko podszedłem do kapitana drużyny przeciwnej. Spojrzał na mnie, na dowód, jeszcze raz na mnie i z politowaniem powiedział, że jest ok. Ponieważ graliśmy z liderem, a sami byliśmy na ostatnim miejscu, to nikt nie spodziewał się innego rezultatu niż srogie bęcki. Stało się jednak inaczej... Wygraliśmy 2:0, a mi udało się zachować czyste konto! Ale radość nie trwała długo... Ktoś wpadł do szatni i mówi: Jest afera! Mówią, że bramkarz nieuprawniony! Sędzia chce potwierdzić! Któryś z chłopaków mówi: Młody! Ładuj się do schowka! Wsadzili mnie do małego kantorka na sprzęt i zgasili światło. Przez drzwi słyszałem tylko rozmowę z sędzią, że bramkarz ma dziś ważną rodzinną imprezę i zaraz po gwizdku szybko zawinął się do domu. Sędzia stwierdził, że skoro kapitanowie sprawdzili przed meczem, to nie ma tematu, a wynik poszedł w świat. Wypuścili mnie dopiero jak autobus gości ruszył spod szatni. Od starszych kolegów wiem, że w lokalnym barze byłem tematem rozmów aż do kolejnego weekendu. Piękne i niestety dawne czasy 😊
Delikatnie rzecz ujmując nie jestem wybitnym piłkarzem, ale moja klasa w liceum była akurat tak wybitnie niesportowa, że wiedza o tym, że można kopać piłkę inną częścią stopy niż z czuba wystarczała do bycia w klasowym top 3 w piłeczkę. W związku z tym miewałem czasem okazję to wybierania składów. Raz umyślnie wybrałem do swojej drużyny po kolei wszystkich najgorszych dostępnych zawodników, takich którym nawet średnio chciało się biegać. Byli to przy okazji w większości moi najbliżsi koledzy, więc team spirit było wysokie. Kazałem wszystkim po prostu stanąć pod naszą bramką i wybijać piłkę jak najdalej potrafią. Po każdym udanym bloku czy wybiciu chwaliłem i motywowałem kolegów tak jak to robią na trybunach w Premier League po wślizgach. Sam siebie ustawiłem najbardziej z przodu - mniej więcej jako taka "8" box to box, na napastników nas nie było stać. Na doświadczeniu z gry w juniorach b-klasowego klubu asekurowałem w defensywie i łatałem wszystkie dziury, a jak już udało się przejąć piłkę zamiast wybić na aut, to wyprowadzałem kontry i robiłem za jednoosobową ofensywę naszego zespołu (graliśmy chyba 5v5 albo 6v6). Efekt? Dwie wygrane po 1-0 i remis 0-0. Chyba jeden z najbardziej satysfakcjonujących wuefów w moim życiu.
Olki to youtuber paradoks, czlowiek ktory mowi o przewinach i swoim potencjalnym wspoludziale w pewnych rzeczach o charakterze kibicowskim, ale tym samym na tle innych youtuberow jest najdalej od bycia zatrzymanym przez CBŚ.
U nas w ekipie (wioska) nie było najlepszego. Ale już w gimnazjum, czy w turniejach między wioskami tacy byli.
Jednym z nich był Felek. Mój ulubiony z “najlepszych”. Dobra technika, szybkość, widział więcej. Charakterny na boisku, spoko ziomek poza nim. Z końcem gimnazjum wyjechał do akademii Ciepłowodnych (Lubin). Ku mojemu zaskoczeniu, z końcem szkoły wrócił. Powiedział, że w Zagłębiu mu powiedzieli, że jest bardzo dobry, ale za niski… nie był wysoki, ale nasz rówieśnik w tym samym czasie zaczynał wielka karierę w Barcelonie i był sporo niższy niż Felek. Niejaki Messi. Pewnie Felek miał szansę grać w niższych ligach, ale inne czasy jak teraz oraz przede wszystkim chyba coś w nim pękło po odrzuceniu przez Zagłębie.
To może nie historia z dzieciństwa, ale aż mi się przypomniało, dobrych pare lat temu, graliśmy sobie we 4 na boisku od kosza, na małe bramki. Każdy grubo po 20 lat, w pewnym momencie jeden z nas wzorem kumpla Gortata nie domagał i trzeba było zrobić taktyczna przerwę. W przerwie na boisko wskoczyło jakichs trzech łebków (odpowiednio 12, 13 i 15 lat), jak im powiedzieliśmy, ze my jeszcze nie skończyliśmy, to nam zaproponowali grę o boisko. Sprowokowani przez naszego kontuzjowanego kolege zgodziliśmy się zagrać 3vs3 z tymi dzieciakami. Przez pierwsze 10 minut udawało się utrzymać 0:0, tylko dlatego, ze widząc co się dzieje stanąłem na bramce, a ze zaslanilem ja cała to nie mieli siły przebicia, ale w pewnym momencie doszliśmy do wniosku, ze niech się już dzieje co ma się dziać i wyszedłem do pola. Przegraliśmy 10:0. Nie wiem czy ktoś mnie kiedyś tak upokorzył. 😂
U nas na osiedlu raz zorganizowaliśmy sobie turniej. Nasza grupa mieszkała w blokach na dwóch różnych ulicach więc tak zrobiliśmy drużyny. Wszyscy 5-6 klasa podstawówki albo 1sza gimnazjum. Jako że wakacje to sporo czasu na zorganizowanie turnieju, czyli kto ma jaki kolor koszulki w domu żeby jako tako pasowało. To samo z boiskiem, sznurek jako końcowe linie a na słupki od bramek zwinęliśmy drewniane słupki od młodych drzewek. To samo w sobie trochę przypał bo jednego kolege złapali na tym i chcieli dzwonić po policje xD.
Na dodatek robili na osiedlu jakiś nowy parking czy coś i 'znaleźliśmy' worek z cementem. Do tego piasek z piaskownicy i robimy dziury w ziemii żeby zrobić porządne słupki. Przetrwały może z tydzień ale co pograliśmy to nasze. Dodam że nasze boisko na którym zawsze graliśmy miało kształt litery L (przez płot od placu zabaw), ale nam to nie robiło różnicy. Piękne czasy.
Co do historii, to w podstawówce mieliśmy turniej międzyszkolny. Byliśmy pewniaczkiem do wygrania przez to, że na bramce mieliśmy Kazia, który bronił na codzien jak najęty. Potem na turnieju przegraliśmy 3 mecze w grupie, a Kaziu nic się nie rzucał, przez co wiele piłek wpadało. Po fazie grupowej Kaziu się przyznał, że mu mama nowe spodnie kupiła i zakazała mu się rzucać, żeby nie ubrudzić.
Dla mnie miarą popularności futbolu, do którego wtedy próbowali lgnąć niemal wszyscy, był kolega z klasy (stereotypowy gruby), który nie umiał za bardzo grać, ale i tak wychodził, by być z kolegami. Na jednej z łąk adaptowanych na trawiaste boisko zawsze grał na prawej obronie, bo tam mógł się schować w krzaki i wyskoczyć niespodziewanie, by odebrać piłkę.
tez mialem mecz zycia. W Liceum bylem w klasie humanistycznej w ktorej bylo 7miu chlopa a ja, jako jedyny, mialem cokolwiek do czynienia ze sportem. Mielismy WF wspolnie z klasa "A", tam same zelusie i dresiki. Po ktoryms tam turbo wpierdolu druzyny z 2ma typami z mojej klasy, mocno sie wkurwilem. Akurat gralismy przeciwko 2 typom grajacym w pilke,m w tym jeden to syn Kmiecika (wielkiej kariery nie zrobil ale zawsze cos, wtedy byl w juniorach Wisly). Wiec ja na pelnym wkurwie najpierw strzelilem z polowy obok Kmiecika ktory sie strasznie zaczal pluc a potem strzelilem druga a'la Ibrahimovic kopiac jak w kung-fu z powietrza, bramkarz przeciwnikow sie odsunal bo bal sie ze oberwie po ryju ;D i mimo parlalitycznych kolegow z druzyny, wygralismy 2:1 bo biegalem po sali jak szatan. Bylem z siebie dumny :D
Grę w 1 podanie czy Niemca wspominam do dziś. Ale w Krakowie była jeszcze wersją, którą nazwaliśmy ,,grą w tysiąca". Bramkarz zbierał punkty jak w kartach i przegrywał gdy zdobywał 1000. A punkty były przyznawane za bramkę jaką zdobędziesz: 50 za zwykłego gola, 150 za ,,ole" na bramkarzu, 150 za główkę, 250 za woleja i killer ostateczny: 1000 za bramkę z przewrotki (na betonie). Ale nie wiadomo, kto wtedy tak naprawdę by przegrał.
Jakie jedynki Panowie ! Województwo kujawsko-pomorskie okolice świecie nad Wisłą- gra w "Pelasa" lub "Warszawianka"
U mnie na podwórku jedynki to była gra w tysiąca,
Bramka za 50
Słupek za 100
Poprzeczka za 200
Itd.
Kwadraty to były kratki i mieliśmy elegancko popękane boisko betonowe więc nawet nie było konieczności rysowania czegokolwiek.
Z Czuba nazywaliśmy uderzeniem z waca.
Dzięki panowie za ten program, wracają świetne wspomnienia.
Pamiętam że jak byłem w liceum umówiliśmy się ma mecz z chłopakami z innej dzielnicy Glieix ma mecz, nas 5 z czego 1 grał w kirdys w juniorach Ruchu Zdzieszowice, dwóch w beach soccer i 2 w tym ja w amatorskich drużynach ale wówczas byliśmy juz za słabi żeby kontynuować kariery. Umawialiśmy się chyba przez playarene bo pamiętam że kolega załatwiał ekipę przez internet. Przyjechali Łabojko z Dziczkiem i jeszcze 10 młodszych chłopaków. No i cześć i pograne. Dostaliśmy 29:4 w meczu dwa razy po pół godziny a od któregoś momentu chłopaki z Piasta miały zakaz strzałów z pola karnego. Warto wspomnieć że to ja byłem wtedy bramkarzem i nawet sporo wybroniłem ale ten wynik to i tak najniższy wymiar kary
Na moim podwórku, bez cienia wątpliwości, najlepszy byłem ja. Przegląd pola? Najlepszy. Siła uderzenia? W FIFIE World Cup 2002 miałbym gwiazdkę z ognistym strzałem. Szybkość? Młody Mbappe. Fizyczność? Mimo, że z listopada, to przepychałem każdego. Nikt nie wybierał mnie jako pierwszego, bo to ja miałem monopol na wybieranie składów (wybierałem nawet drugiego wybierającego). Chciałem podawać, to podawałem, a jak nie chciałem, to kiwałem wszystkich i strzelałem. Kompletna maszyna.
Warto zaznaczyć, że byłem średnio 3 lata starszy od reszty.
Mój brat cioteczny za dzieciaka całkiem nieźle bronił, zahaczył o największą regionalną szkółkę. Odpuścił sobie po tym jak na turnieju międzyszkolnym dwóch jednakowych typów z podmiejskiej szkoły wsadziło mu 11 bramek. Parę lat później obaj grali w kadrze, a jeden nawet został legendą Wisły Kraków.
Nostalgiczny odcinek, sporo historii sie przypomniało. Pamiętam mecz klasa na klasę, tłukliśmy ich 9 na 10 razy. Wtedy akurat przyszedł ten jeden raz. Na bramce u nich stal moj kolega, z nadwagą, wtedy mial akurat dzień konia i wszystko bronił. Po zakończeniu meczu bardzo irytowała mnie radość zwycięzców, a w szczególności tego otyłego kolegi, który wiedział, że dlugo nie powtórzy tego wyczynu. Taki był rozradowany, że zapomniał zabrać powieszonego na bramce swetra. Zabrałem go za to ja i w drodze do domu... wyrzuciłem go do rzeki. On byl z biedej rodziny i na dodatek mial surowego ojca, który na pewno go spytał o zgubiony sweter. Kamil, jeśli to jakimś cudem czytasz, przepraszam....
Potwierdzam jestem swetrem Kamila. Bardzo nieprzyjmnie mi bylo w rzece.
@@kontobiol3020 Jestem surowym ojcem Kamila. On ciągle szuka tego swetra, więc się do niego odezwij. Chciałbym poznać jego dzieci.
Wygrywałeś 9 meczy na 10, a i tak ta jedna przegrana tak Cie zabolała, że zrobiłeś przykrość koledze? Mam nadzieję, że z tego wyrosłeś.
Ja mieszkałem na dziesiątym piętrze w komunistycznym betonowym bloku, na komunistycznym betonowym osiedlu. Wyobraźcie sobie to nawoływanie do mamy o picie, z podwórka, tak żeby zaleciało na dziesiąte piętro. Wokaliści metalowych kapel nie mają tyle pary w płucach.
U nas nazywało sie to gra w tysiąca. gol 50, słupek 250(w wiosce obok 300), poprzeczka 500, spojenie 1000. Główka ratuje. Mozna bylo "wyzwac" bramkarza zeby rzucil ci na glowke. Jezeli bramkarz zlapal pilke musial rzucic w kogos z pola. Wtedy ten stawal na bramke. Jezeli trafiony zlapal pilke role sie odwracaly. Przed trafienuem na bramke ratowala ucieczka za linie bramkowa. Jezeli zostal uzbkerany 1000 punktow byly karne. Mozna bylo wtedy zdobyc "zycie" ktore ratowalo przed pojsciem na bramke. Bramkarz pilnowal liczby zyc. W zaleznosci od tego czy gracze byli mali czy juz starsi gralo sie na dupy albo na zycia. Zazwyczaj najstarszy decydowal i zazwyczaj robil to mądrze bo nie bedziemy malych chlopcow a czasem dziewczyn kopac po "dupach" z calej sily. Jezeli ktos dolaczal do gry stawal na bramke. Po szkole gra trwala ciagle w roznym skladzie ktory sie zmienial. Przedzial wiekowy od 8 - 16 lat. Piekne czasy i to wlasnie dlatego pilka nozna to sport narodowy. Bo chyba wszyscy mamy takie wspomnienia. A i pole karne to strefa jednego podania. Za polem kar ym do woli. Jednak bylo kultowe pytanie "mogę?" Skierowane do bramkarza ktory mogl powiedziec tak, nie , tak ale nie strzelac xd. Jezeli powedzial nie ktos podbiegal i dotykal mu pilki no i bramkarz musial sie liczyc z bardzo mocnym uderxeniem wlasnie w bramkarza😂
Świetny odcinek dygresji 😁
Jedno z wielu moich wspomnień boiskowych: we wiosce zrobili nowe boisko dla miejscowego LZSu, stwierdziliśmy że pójdziemy trochę na pięknej murawce pokopać.. murawa hybrydowa czyli boisko trawiaste o twardości betonu. Mój rok starszy brat w ferworze walki zrobił wślizg i zdarł skórę z kolana do kości. Nasz starszy brat i kuzyn nie chcieli przegrywać gierki więc wysłali nas młodziaków samych do domu bo im się fajnie gra xd piękne to były czasy, nie zapomnę ich nigdy
Wasz program powinien leżeć w Servet, jako wzorzec.
A z historii 'jak zakonczylem karierę' - w podstawowce grałem w kosza w 6,7,8 klasie w reprezentacji szkoly. Prezentowaliśmy niezły poziom i liczyłem, że będę kontynuował karierę w liceum. Na jednym z ostatnich treningów przed wakacjami nasz trener podzielił nas na dwie drużyny - jedną składającą się z 'gwiazd' i drugą z wyrobników - jako 4/5 zaliczałem się do tej drugiej. No i graliśmy przeciwko tym gwiazdom, rozjeżdżając ich dość solidnie - bo my graliśmy zespołowo, a oni mieli w całym meczu ze 3 podania i nie wracali w ogóle do obrony. Po jednej ze zbiórek ofensywnych, pobiegłem do kontrataku i dostałem podanie na lini rzutów za 3, więc będąc na zupełnie czystej pozycji, niewiele myśląc rzuciłem i wpadło. Co trener skwitował słowami: jak nawet on trafił, nie nie macie szans. I zakończył mecz.
Długo mi te słowa brzmiały w uszach, aż zrozumiałem, że jednak jestem cienki i LO wybrałem patrząc na jakość nauczycieli, a nie sali sportowej.
Kurde. Moja klasa dużo grała w nogę. Mieliśmy klasyfikację króla strzelców - zasada była taka, że liczą się tylko te mecze, w których grało co najmniej 7 chłopaków z klasy. I kiedyś pod koniec roku szkolnego byłem liderem, ale zachorowałem. W ostatni dzień roku szkolnego chłopaki przyszli do mnie i pożyczyli piłkę. Wieczorem jeden oddał piłkę i z niepewną miną poinformował, że Robert strzelił dzisiaj 27 goli, wyprzedził mnie o dwie bramki i został królem strzelców. Po 40 latach nadal szanuję jego tytuł.
My przychodziliśmy do budy o 7 rano i pykaliśmy na korytarzu tenisówką przez godzinkę. Na przerwie to nie było jak. Na przerwach to raczej na zewnątrz.
Jedno podanie to u nas byla gra w "tykańca:. W skrócie: chodźcie zagramy w "tyka". Kolejna ulubiona gra to "król", czyli odbijanie piłki po kolei od elewacji budynku. Im mocniej, czyli dalej, tym lepiej. Ulubiona gra sąsiadów z parteru 😂
u nas to się mówiło w hindę nie wiem skąd ta nazwa a król tak samo
W końcu wysprzątane mieszkanie dzięki wam. Czekam na kolejny nostalgiczny odcinek, bo muszę w końcu umyć okna
Kiedyś to było,że do zagrania "mecza" wystarczył kawałek jakiegoś terenu gdzie w miare równo szło wyznaczyć bramki i się grało całymi dniami. U mnie na podwórku jedynki to był król czy w pózniejszych starszych latach c**j. Z kar raczej rezygnowaliśmy ale jak ktos w czasie gry za dużo się mądrzył i przegrał to oczywiście zaliczał strzał w dupsko z całej pety. Kwadraty nigdy nie były popularne na podwórku, choć graliśmy w jakąs odmianę tego 1 na 1 lub 2 na 2 i to były połówki, czyli strzelamy tylko zza połowy i piłkę można dwa razy dotknąć. Generalnie grało się jeszczw w auto, ale szczerze nie pamiętam już na czym to polegało, pamiętam tylko że w tym celu chodziliśmy na graże gdzie na końcu była murowana ściana a po bokach garaże tak, że z 3 stron była ściana. Chyba chodziło poprostu o napierdzielanie z całej siły w tą ścianę na zmiane. Jeszcze grało się w coś takiego, że odbijało się piłkę od jakiegoś murka czy czegoś inmego wyznaczonego i czekało się dokąd doleci piłka po odbiciu o następna osoba strzelała z miejsca gdzie piłka się zatrzymała. Prawdziwą gwiazdą wśród gier był jednak w mojej klasie "samograj" jak było nas za mało żeby zrobić dwie drużyny do klasycznego mecza to wybierało się bramkarza, sposoby były rózne kamień/papier, wyliczanki, żonglerka, czasem ktoś się sam zgłosił. Jak już był bramkarz reszta brała piłę i grała każdy na każdego np. jesteś sam a 3 innych chłopa chce ci zabrać piłkę i tak się grało a to do 5 a to do 10 różnie bywało, ale swego czasu naprawdę kupę godzin w samograja się rozegrało.
A co do budowy boiska przypomniała mi się historia jak na początku wakacji wpadliśmy na pomysł żeby zrobić sobie turniej. Podzieliśmy się na drużyny po 3 na zasadzie losowania karteczek. Wyszło chyba z 6 drużyn wszyscy praktycznie chłopacy z klasy brali udział. Poszliśmy na pobliska szkołae która dysponowała dość sporym trawiastym i równym placem. Był jednak problem z wyznaczeniem linii bocznych boiska więc wpadliśmy na pomysł że kupimy w sklepie mąką i rozsypiemy na trawie wyznaczając w ten sposób boki boiska. Nie ma tu w tej historii jakiegoś niespodziewanego końca typu zjebka od woźnego i sprzątanie, po prostu rozsypaliśmy i graliśmy. Robiliśmy nawet klasyfikację strzelców. Zabawa na cały dzień.
A co do podwórkowych klasyków typu "gruby na bramkę" oczywiście że było tylko tak wprost nikt tym nie rzucał żeby jednak koledze się przykro nie zrobiło ale najczęściej największy i najmniej zgrabny w polu stał na bramce, czasem puszczało się taką osobę w polę żeby się nie zniechęciła i potem nam nie odmawiała grania, bądź co bądź to zawsze +1 osoba do grania. Mamo rzuć mi picie/2zł to też na blokach było często słyszane tak samo jak w drugą stronę "imię osobnika oooobiad/do domu". Eh fajne to były czasy gdzie jedyny problem to było czy dziisaj będzie ekipa do zagrania mecza. Dzięki Panowie za wspominki i pamiętajcie z gajora nie strzelamy!
EDIT: Jeszcze przypomniało mi się co do betonowych boisk. Jak to w tamtych latach i przy mojej szkole takie było, tylko nie takie równe miało różne dziury czy nierówności.Pewnego razu jakoś w przedziale klasowym 4-6(dokładnie nie pamiętam) poszliśmy pokopać na wfie na takie boisko. Wszystko szło dobrze i grało się swietnie do momentu jak dostałem gdzieś na połowie boiska piłkę na skrzydełko i ruszyłem z akcją prawie sam na sam z bramkrzem, w połowie drogi pod bramkę rywala wziąłem i przepraszam za przekleństwo się wyjebałem. Ale to tak się wyjebałem że ręka w nadgarstku złamana z przemieszczeniem. Odesłali mnie do szkolnej higienistki ta mi założyła trójkątną chustę z wyraźnym zaznaczeniem że mam ją jej oddać później i wezwano mamę. Potem to już szpital, operacja, kilka dni w szpitalu i z miesiąc w domu żeby do szkoły z gipsem nie chodzić. A mimo że ręka złamana w nadgarstku to nie tak jak teraz że leciutki gips do łokcia. Zagipsowali mnie aż po pachy w ten ciężki gips a to był jakoś początek lata więc gorąco w tym było jak cholera. Ot tyle już nie marnuje miejsca na swoje wypociny.
Pamiętam też tekst kierowany do gościa, który miał strzelać karniaka, zwłaszcza przy graniu na słupek, mianowicie; oczy ważki.
Piękny program panowie, mogę powiedzieć tylko Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa
W Krakowie na kwadraty o których mówisz mówiliśmy kraty ale jak ktoś odpadł to schodziło się żeby być w sąsiednich krawatach. Aha, a na chamskie mówiło się 'szczury' xddd
Ja byłem podwórkowym bramkarzem :D W podstawówce (6 klasa), gralem na bramie nawet ze złamaną ręką. Zapytacie jak złamałem rękę - zgadza się, stojąc na bramce. Kolega z klasy (pozdro Fiedek!) tak mocno strzelił z karnego że jak obroniłem to kość promieniowa mi strzeliła. Mama byla bardzo dumna😅
Ksywka jaką dostałem: gipsuś ❤
Moja najlepsza historia z płockiej podstawówki, trener zabrał nas jako reprezentację szkoły na turniej w sobotę rano na boiskach Stoczniowca Płock, pojechaliśmy autobusem przez całe miasto, mostem na drugą stronę Wisły, na miejscu muzyka, kilkadziesiąt drużyn, kilka boisk do rozgrywek i.... okazało się że nas nie zgłosił i nie mogliśmy zagrać. A w liceum to już urosłem, schudłem i zmieniłem dyscyplinę na siatkówkę więc same nudy.
Kiedyś wziąłem udział w turnieju piłkarskim i chociaż moja drużyna była przedostatnia w całych rozgrywkach, mieliśmy drugą najgorszą obronę, to zupełnie niezasłużenie otrzymałem nagrodę dla najlepszego bramkarza turnieju. Nawet nie potrafiłem się porządnie rzucić. Do dziś zastanawiam się czy fakt, że grałem w drużynie gospodarzy oraz dobre stosunki organizatora turnieju z moim ojcem mogły mieć na to jakiś wpływ. Nie wiem, choć się domyślam.
Główka ratuje😜😜😜
Te gierki uczyły i uczą nadal jak ważny jest spalony. Van Basten powinien zagrać jako bramkarz w takim meczu, żeby zyskać nowy pogląd na sprawę.
Ja byłem tym mitycznym Grubym z bramki zawsze, też jednym z tych co "nawet rękawice mieli". Jeśli chodzi o grę nogami absolutnie nic, do tego stopnia, że (co myślę, że ciekawe) jeśli był inny bramkarz, który też chciał postać, to wysyłali mnie właśnie na sępa, bo tam nic nie popsuję, a może się piłka ode mnie odbije.
Najbardziej mnie teraz wkurwia u mlodziezy to, ze juz wiecej do niej nie naleze.
16:14 u nas był zaułek pod schodami prowadzącymi do szatni, akurat na boisko by zagrać 2 na 2 😄 gorzej jak było więcej chętnych, to kto pierwszy ten lepszy
U nas "Jedno Podanie" nazywaliśmy "Grą w Pelego" :D Piękna sprawa.
Ręka! Karny! Strzelam! :)
w uja było!
Co do wślizgów, to pamiętam jak kiedyś taktycznie założyłem stare dresy do gry na hali. Jak raz zajebałem sanie na pełnej prędkości, to następnym razem zbanowali dresy :D
Podkarpackie - grało się w Warszawkę (1 podanie), a na tzw. dupniaki, mówiło się aparaty xD graliśmy też w taką grę, która przypominała karne w MLS w latach 90. Nazywało się to 7 sekund i trzeba było mniej więcej od połowy boiska w 7 sekund dobiegnąć z piłką w okolice pola karnego i pokonać bramkarza w 1 na 1. Oprócz tego oczywiście grało się w kwadrata, taka siatkonoga na asfalcie na narysowanych kredą kwadratowych polach. Było też 21 podań, czyli taki trochę dziadek, ale trzeba było wymienić 21 podań i jeśli osoba w środku kółka nie przechwyciła piłki w trakcie tych 21 to dostawała aparaty XD do tego był dobijak - czyli, jak ci przeciwnik walnie z całej pety w mur i piłka się odbije w jakieś chaszcze, to nie ma zmiłuj - masz tylko jedno dotknięcie żeby wybić piłkę tak żeby chociaż musnęła tej ściany czy muru. No i jak była zamuła, bo wszyscy się gdzieś porozjeżdżali to się szło we dwóch na mniejsze boisko i grało w beki - każdy na swojej bramce i się strzela (były różne wariacje, że nie można bronić rękami, że tylko jedno dotknięcie przed strzałem itd.) wspaniałe wspomnienia z jednego z rzeszowskich osiedli na przełomie wieków
W Poznaniu graliśmy w Warszawe zdecydowanie. Antypatia silną jest
U nas popularne było: "ręka, karny, strzelam" - kto pierwszy krzyknął ten wykonywał karnego jesli przeciwnik zagrał ręką w polu karnym.
Mój jedyny mecz w klubie to sparing z Ruchem Chorzów. 0:6, po drugiej stronie... Grabara. Prócz tego meczu łączy nas niechęć selekcjonera.
Lata 90 to był mój amerikan drim... pierwszą piłkę dostałem w wieku 3 lat, sięgała mi do pasa, według mamusi zapierdalałem jak tornado między przeszkodami na placu zabaw, spałem z nią w łóżku, trzymając tak mocno, że nawet stary nie mógł mi jej odebrać, jak miałem 5 lat to odbijałem o ścianę bloku, starszym zabrakło jednego do równych składów i usłyszalem "mały chcesz zagrać?", zostałem wybrany jako ostatni... ostatni raz w swoim zyciu... postawili mnie na budę, po złapaniu 1 piłki rzuciłem ja sobie pod nogi i nie oddałem nikomu, kurwa goool, starszym opadły kopary... tak narodziła sie legenda... w wieku 7 lat miejski klub...na pierwszym treningu sam sobie dośrodkowałem na przewrotkę, potem z krzyżaczka w okienko i do domu zabrałem już dres... oczywiście repra szkoły we wszystkim: gała, kosz, ręczna, lekka, rolki i złoty krążek... jak wychodziłem na boisko to na ławce rywali słychać było tylko "o kurwa" , wszystkie dupy się we mnie kochały, jak pogadałem z jakąś na przerwie to na nastepnej inna wpisywała w "szczerych myślach", że zmieniam laski jak rękawiczki...w wieku 9 lat nie mogłem przejść przez żadne osiedle bo wszyscy chcieli ze mną grac, nigdy nie odmawiałem, dla równych szans brałem największego przygłupa na bramkę i grałem 2 na 10, jak miałem 10 lat to w turnieju w holandii strzeliłm 5 bramek ajaxowi, po meczu podszedł do mnie ich trener i piwiedział "łanderful", ale odeszedłem... potem kadra wojewodztwa, makroregionu, polski...niestety w wieku 14 lat zaczęly się imprezy...nie gram do dzisiaj.. 😂
U mnie coś w rodzaju jednego podania nazywało się tysiąc. Zawsze ktoś stawał na bramkę, za gola było 50, za słupek 150, za główkę lub piętkę 100, za poprzeczkę 250 ,a za spojenie 500, igrało się do 1000, grało się zwykle na jeden kontakt chociaż czasami też na trzy, były różne wersje zasad. Jak ktoś wybił to stawał na bramkę, i zawsze wznowienie zaczynało się "ekspresem" czyli wrzuceniem piłki z ręki tak by było prosto strzelić z głowy. Był też stop czyli jak bramkarz złapał krzyczał stop, i wtedy wszyscy musieli zrobić od miejsca w którym stali zrobić trzy kroki, i bramkarz też mógł zrobić trzy kroki, i jak kogoś zbił piłką to osoba zbita szła na bramkę. Jeszcze była taka zasada że jak było już 900 to trzeba było strzelić główką, i po strzeleniu był koniec, ale były oczywiście kary. Były kręciołki, wyzwania, ale jednak najczęściej stosowane były dupy czyli osoba przegrana stała wypięta do słupka i dostawała piłką. Ale czasami też dupy poprzedzały karne które miały wyłonić kto owe dupy będzie strzelał.
To ja pamiętam, że na wakacjach w podstawówce były takie zajęcia w szkole, gdzie były mieszane roczniki, głównie starsze ode mnie i byłem lepszy od gości którzy byli z 2-3 klasy wyżej i grali po klubach lub w reprezentacji szkoły, a ja na ambicji latałem i pakowałem im brameczki
Kuba chwalacy urzędy to chyba największą odklejka słynnego jugoslwianskiego poety
U mnie (łódzkie ale nie Łódź) grało się po prostu w jedno podanie. Tylko mieliśmy troszke inne zasady. Przed grą ustalało się ile goli strzelamy z bani i ile z nogi. No i najpierw trzeba było strzelić te gole z bani a dopiero później z nogi, co dawało pole do upierdzielania jednego z zawodników, który np podawał komuś na banie a ten specjalnie przepuszczał taką piłkę do bramki i ten, ktory strzelił z nogi szedł na bude (bramke). Często bywało tak, że graliśmy na prawdziwe kary a nie jakieś tam kopanie po pupciach, nie jeden przed grą już był przegrany i miał ustalone kary bo np. był mniej lubiany lub przyszedł na boisko ostatni. Z tego miejsca chciałbym pozdrowić ziomka, który był przy kości i oczywiście przy meczach między wiochami stawał na bramce a potem dostawał opierdziel a nawet liście od swoich bo źle bronił- ale w końcu nauczył sie bronić i stał na budzie nawet jak już nie był najgrubszy. On jedyny się rzucał i całe życie grał w jednej bluzie pumy z bardzo rozciągniętą kieszenią, tzw kangurką- mówiono na niego "kaszaniarz", krążyły legendy że kieszeń była rozciągnięta od noszenia tam kaszany. To legendarny strój, niczym koszulka Casillasa z finału MŚ. To były czasy...
Sprytne. Zrobili filler na temat uniwersalny, możliwy do puszczenia kiedykolwiek, więc kto wie gdzie oni dziś są. Tylko po włosach można rozpoznać czy to było live, czy nie 🙂
u nas na "dupniaki" mówiło się po prostu "dupy". grało się w nie zawsze na końcu popularnego "tysiąca" lub "pelusa" (to drugie to w sumie to samo co pierwsze, ale z minimalnie innymi zasadami i chyba bez punktów; odpowiedniki "jedynek").
na końcu gry w tysiąca strzelaliśmy karne, które broniła osoba, która akurat stała na bramce w momencie dobicia do 1000 punktów. kto trafił - ten strzela "dupy". kto nie trafił - ten jest celem "dup" razem z bramkarzem i każdy szczęśliwy strzelec wali im z orlikowej jedenastki w dupska. ale wspomnienia odblokowaliście, coś pięknego...
Pamiętam czasy wczesnej podstawówki (klasy 1-3), gdzie na naszej wsi nie było za bardzo nic do roboty poza piłką. Więc z chłopakami graliśmy w zasadzie codziennie, a jedną z ulubionych dyscyplin były podbicia (kapki). Jeden liczył (jako świadek), drugi podbijał. Na początku była świetna, ale był jeden kumpel, który zawsze się wkurzał, bo był najsłabszy. Do dzisiaj pamiętam, jak przebiłem tysiąc i miałem szansę dogonić Grześka (miał rekord, coś ponad 1100), a ten mnie popchnął i cały rekord szlag trafił. Nigdy więcej nie przebiłem tysiąca i już nigdy się nie dowiem, czy udało by misię zostać wioskowym królem kapek.
A bardzo ciepło wspimnam ligę, gdzie graliśmy z sąsiednimi wioskami. Ekipa z naszej wsi chodziła do różnych podstawówek (nie, że wszyscy sobie chodziliśmy do różnych, jak nam się podobało, tylko 2 chłopaków do jednej, 5 do innej, 3 do jeszcze innej). I umawialiśmy się z drużynami z różnych wiosek na mecze (zazwyczaj w sobotę lub niedzielę). I jeździliśmy rowerami czasem i 20 km w jedną stronę, żeby zagrać taki mecz. Wszystko inicjatywa dzieciaków, bez jakiegokolwiek udziału dorosłych, a jeździliśmy tak w zasadzie przez dobrych 5-6 lat (od 1 do 5-6 podstawówki). Dzisiaj pewnie nie do zrealizowania.
Jedno podanie u nas nazywało się "tylna część ciała", bo przecież przegrany dostawał z bliskiej odległości piłką od każdego innego gracza w tęże część ciała. Zasady były takie, że poprzeczka i słupek ratowały, a do tego były punkty. Np. bramka od słupka 2 pkt, od poprzeczki lub z przewrotki za 3. Można było dotknąć piłkę max. 3 razy, jeśli nie dotknie w międzyczasie ziemii. Jeszcze bramki z powietrza (jakiekolwiek, gdzie piłka od momentu strzału do wpadnięcia do bramki nie dotknie ziemii) były za 2 pkt. A to dlatego, że jeśli bramkarz taką piłę złapał w ręce, to wszyscy musieli stanąć w bezruchu, bramkarz mógł wykonać 3 kroki i rzucić taką piłką w kogoś innego. Dopiero w momencie, w którym bramkarz rzucił piłkę, inne osoby mogły się ruszyć, dopóki bramarz nie rzucił piłki. Jeśli kogoś trafił, to tamten stawał na bramce. Ale, tamten też mógł złapać piłkę (jak w zbijaku), i wtedy znowu wszyscy trafiali, i wtedy on mógł "przekazać" swoje wejście na bramkę komuś innnemu.
Trochę spóźniony, ale też podzielę się historyjką.
Kiedyś w szkole zorganizowali u nas turniej miedzyklasowy w halówkę, problem polegał na tym że w naszej klasie było naprawdę mało chłopaków, a kilku od razu powiedziało że "nie gra" i koniec.
Ostatecznie udało nam się złożyć skład. Nieodzowna okazała się Klaudia która była większa od połowy z nas. Dostała pierwszy skład i pozycje forstopera.
Zmotywowani sukcesem jakim było samo sklejenie drużyny przystąpiliśmy do pierwszego meczu.
Ja jak zwykle na bramce. Zgadza się, wiecie o co chodzi.
Rozpoczynają przeciwnicy. Pełna koncentracja. Drugi kontakt z piłką był już strzałem. Z połowy boiska.
Ten gol ustawił dalszy przebieg meczu. Gdy skontuzjowano nam Klaudię wiedzieliśmy że skończy się dwucyfrówką.
Nie strzeliliśmy nawet bramki.
Kruca, też się teraz zastanawiam, jak to jest możliwe, że te dziesięciominutowe przerwy były tak długie.
Z tym zmiennikiem to prawda, zauważyłem to lata temu też
Gra w jedno podanie to u mnie w Kielcach był tzw. SZYBKI. Chociaż wydaje mi sie, że nawet w Kielcach na innych boiskach moglo miec to inne nazwy.
U mnie się grało w Wielbłąda. Polegało to na tym, że piliśmy piwo tylko lewą ręką ( wszyscy byliśmy praworęczni ), a jak któś wypił prawą to się mówiło "Wielbłąd!" i wtedy musiał albo wypić całą resztę tego piwa na raz, albo kupić piwo temu kto zawołał. Oczywiście gra trwała cały czas, 24h 365 dni w roku. W piłkę też czasem graliśmy.
54:11 Mrugal brzmi jak alter ego Maksymiliana "Byku" Myrdala z Miodowych Lat 😅
14:33 u Leszka w domu w pokoju jego dziecka dzieją się rzeczy nadprzyrodzone o, których się w tym kraju nikomu nie śniło... Czyżby to duch ekstraklasy błąkający się smętnie podczas smutnej, ponurej i deszczowej październikowej reprezentacyjnej przerwy? 🤔🧐🤔
Tip top baba chłop
Kuba jest wtorek troche po godzinie 10, mówienie że nic się niedzieje więc w piątek będzie krótko to igranie z uniwersum
10 minutowa przerwa i mecz to było prosto rozwiązywane u nas na piętrach, bo mieliśmy na pierwszym i drugim piętrze korytarz dzielony na pół, po prawo chodzili ludzie, po lewo był taki korytarz na zabawy, bojki, i mecze. Tylko trzeba było pilnować dyżurnych którzy byli na danym piętrze, albo ich „zająć” jakimś innym tematem.
U mnie w klasie podstawowej, gdzieś od piątej klasy grało się korkiem od butelki na korytarzu i graliśmy na każdej przerwie, nie bacząc na innych. A w czwartej klasie graliśmy raz zwiniętym banknotem 50 zł, tylko tym sprzed denominacji, bo to były te lata przejściowe, gdzie można było płacić i starymi i nowymi. Ten banknot w przeliczeniu na nowe to było 0,5 grosza, a jak nauczycielka to zobaczyła, to nam zrobiła taką połajankę, że nie szanujemy pieniędzy, że do dzisiaj pamiętam :D
U mnie jedno podanie nazywało się... Jedno podanie. Pole bramkowe spoza ktorego mozna bylo strzelać. Z wewnątrz tylko z glówki i przerzutki, które ratowały. Grało sie do 10 z tym że do 4 kasowane. Potem karne i albo strzał w dupsko piłką, bieganie wkoło boiska albo wyciaganie z piasku zakopanej w niej zapałki :)
Ci którzy najwięcej czasu spędzali na boisku niekoniecznie musieli mieć w domu trudną sytuację - mogli mieć po prostu starego, który ciągle wymyśla BOJOWE ZADANIA
W nowej Fifie jest tryb Rush gdzie gra się na orliku 5na 5 i tam nikt nie podawał , każdy brał piłkę i sam szedł. Co zrobili z tym twórcy ? Wymyślili że trzeba kolekcjonować asysty :) Teraz idzie gość sam na sam i podaje do tyłu żeby tylko zdobyć asystę :) Piękne.
A propos wślizgów: będąc w gimnazjum podczas parafialnego turnieju szóstek na szkolnej hali sportowej przez kilka meczów ładowałem wślizg za wślizgiem, po czym sędzia (nasz wuefista) za każdym razem odgwizdywał przewinienie. Nie wiedziałem o co chodziło, bo na w-fie nigdy tego nie gwizdał. W końcu ktoś mi powiedział, że wślizg to faul. Tak poznałem jedną z podstawowych zasad piłki halowej.